Z prostego powodu: niezależnie od strony prawnej, na której wykucie pewnie trzeba będzie kilku lat, istotne są – i będą – możliwości finansowe państwa zaspokojenia nadal niepewnych roszczeń. I czy potencjalny dłużnik – państwo, a ekonomicznie patrząc, podatnicy będą się na te roszczenia godzić.
Całkiem nieodległa historia uczy, jak takie sprawy są trudne do rozwiązania, że wspomnę tylko o latach przymiarek do reprywatyzacji czy kilkuletni już spór frankowiczów z bankami, którym, zdawałoby się, łatwiej wysupłać pieniądze. I chociaż prawo cywilne jest prawem zdrowego rozsądku, to w tak trudnych sprawach i tak trudnych czasach tego rozsądku trzeba jeszcze więcej.
Czytaj także: Powództwa o lockdown mają w sądach pod górkę
Głównemu zarzutowi pozwów za lockdown, że rząd nie ogłosił stanu klęski żywiołowej, zapewne będą przeciwstawiane argumenty, że nie musiał go wprowadzać, co więcej, że w innej formie prawnej zapobiegał szerzeniu się epidemii, że na jej początku było ogromne zaskoczenie i rozbieżne prognozy co do jej przebiegu oraz jakie trzeba przygotować środki zaradcze. A chodziło (i nadal chodzi) o ochronę zdrowia i jakże często życia ludzkiego. To nie ujdzie uwagi sędziów, którzy przecież też żyją i pracują w rygorach antyepidemicznych.
Oczywiście branże, które rygory epidemiczne bardziej dotknęły niż inne, będą mówić: dlaczego właśnie nas? Ale i tu pojawią się pytania, w jakim stopniu ich problemy to skutek lockdownu, a w jakim ich specyfiki: szewc naprawiał buty jak zwykle, a fryzjer miał ograniczenia.