Byłoby ironią dziejów III RP, gdyby okazało się, że – jak w 2015 r. PiS „przywłaszczyło" sobie socjalny program z agendy lewicy – tak resztę puli zgarnie dziś postkomunistyczny SLD. Wedle sondaży z przełomu kwietnia i maja br., ugrupowanie pod wodzą Włodzimierza Czarzastego miałoby szansę znaleźć się w przyszłym Parlamencie. Czego nie można już powiedzieć o Partii Razem (OBOP, 15 maja, tylko 2 proc. ).
Partie szykują się do wyborów samorządowych, a w ostatnich dniach lider SLD nabrał wiatru w żagle i soczystym językiem atakuje Platformę. „Nie pójdziemy z PO do wyborów, bo jesteście kłamczuchami" – po czym punktuje kunktatorstwo partii Grzegorza Schetyny w sprawie uchodźców, wieku emerytalnego, płacy minimalnej, 500 plus, idei świeckiego państwa. Na falach radiowych dodawał: - Z PO mnie nic nie łączy. Przespać się jest łatwo, ale rano trzeba o czymś porozmawiać. A o czym mam rozmawiać z PO?
Wystarczyło jednak przeczytać w ostatnim „Plusie Minusie" wywiad z trzykrotnym posłem SLD i wciąż członkiem tejże partii Piotrem Gadzinowskim, by zrozumieć, dlaczego młoda lewica nie pali się do koalicji ze starszymi kolegami. Nie idzie nawet o demonstracyjny cynizm polityczny czy nostalgiczne wspominanie znieczulenia na „megaprzekręty" w czasach, gdy Gadzinowski pozostawał czynnym parlamentarzystą – ile raczej o przypomnienie, że spoiwo SLD stanowiła wspólnota biograficzna, a nie ideologiczna.
Największe parlamentarne sukcesy postkomunistycznej lewicy w III RP były w istocie przegranymi „Solidarności". W kampaniach 1993 i 2001 roku obiecywano wyborcom politykę bardziej profesjonalną i zachowawczą – czytaj: reaktywną. Rządy elit o korzeniach opozycyjnych pragnęły wielkich wizji – od planu Balcerowicza aż po apogeum w postaci czterech reform AWS. Na tym tle rządy postkomunistów zawsze wydawały się bardziej konserwatywne i przewidywalne, z nutą nostalgii za PRL. Czego od początku III RP brakowało „wspólnocie biograficznej", zwykle sięgającej członkostwa PZPR, z punktu widzenia lewicowego? Otóż, siłą rzeczy, nie znajdowała ona żadnego naturalnego zakorzenienia w agendzie roku 1968 na Zachodzie, tzn. od walki o prawa mniejszości seksualnych aż po ruchy ekologiczne.
Korzeni postkomunistycznej lewicy nie stanowiła przecież oddolnie budowana partia robotnicza. Pomijając już opisywane po wielokroć kwestie związków z Moskwą, SLD ma w istocie rodowód partyjno-państwowy. W III RP właśnie bezideowość postkomunistów była zresztą prezentowana jako swoisty pragmatyzm. Gdy Czarzasty, lider ugrupowania o inklinacjach postkomunistycznie konserwatywnych, opowiada teraz o prawach osób LGBT, nie do końca wiadomo, czy jego słowom towarzyszy dostateczny ciężar powagi.