Rządzący Polską od roku 2015 obóz władzy odniósł w Brukseli pierwszą chyba tak dotkliwą polityczną porażkę. I choć nasz demokratyczny mecz jest zapewne w pierwszej połowie, a piłka ciągle jest po stronie władzy, to 9 marca zapisze się zapewne jakoś w historii całej rozgrywki. Taka sytuacja ani na boisku piłkarskim, ani politycznym niczego oczywiście nie przesądza, bo do końca meczu i jego wyniku pewnie jest jeszcze daleko. Sporo może ona jednak zmienić. W szeregi drużyny rządzącej – która na razie usiłuje śpiewać „Polacy, nic się stało" i kwestionować fair play rywali – wprowadzić może ona zamieszanie i brak zaufania do trenera. Opozycji zaś, na którą polityczna publiczność, także ta z największych sektorów środkowych, spojrzała chyba nieco innym okiem, dać może z kolei nowy oddech i wiarę we własne możliwości.
Odkładając zatem na bok futbolową metaforę, warto się zastanowić nad możliwościami i polityczną odpowiedzialnością, jaką słynne 27:1 otwiera przed polską opozycją, a zwłaszcza jej największą partią.
Sukces nie przyjedzie na białym koniu
Zanim o nowych szansach i odpowiedzialności, warto wspomnieć o możliwych złudzeniach. Brukselska porażka rządu i jej społeczne echo rodzić mogą bowiem iluzję rychłego politycznego przełomu, do którego miałyby doprowadzić: nieskuteczność polskiej polityki w UE, polityczne znaczenie Donalda Tuska czy generalna proeuropejskość Polaków.
Choć każdy z tych elementów ma dziś niewątpliwie swe polityczne znaczenie, to żadnego nie należy przeceniać czy absolutyzować. PiS ma bowiem ciągle nie tylko mocny polityczny mandat, ale także sporo politycznych sukcesów, silne poparcie części wyborców i dużo narzędzi by dalej skutecznie rządzić.
Także polscy wyborcy – mimo swej proeuropejskości – nie żyją wyłącznie obecnością Polski w UE, a swe polityczne decyzje kształtować będą zapewne przede wszystkim w odniesieniu do życia codziennego i polityki wewnętrznej.