Na początku miesiąca biskup Andrzej Czaja w wywiadzie dla KAI (publikowaliśmy go też w „Rz") mówił, że „na to, co się dzieje w Polsce, Kościół nie może patrzeć spokojnie", i wskazywał na potrzebę wydania przez Episkopat „wyrazistego" listu pasterskiego lub nawet orędzia „o pojednanie i pokój".
Ale ani dokumentu społecznego, ani listu nie ma. – Temat budzi wśród biskupów ogromne kontrowersje. Można odnieść wrażenie, że nikt tego nie chce – mówi jeden z hierarchów.
Ta opieszałość biskupów spowodowała, że niejako na własne życzenie stali się teraz zakładnikami polityków. Obok podpisanej przez prezydenta stolicy Rafała Trzaskowskiego deklaracji LGBT+ nie mogą wprawdzie przejść obojętnie, ale nawet jeśli w zapowiadanym stanowisku (ma się pojawić w czwartek) odniosą się wyłącznie do nauczania Kościoła, to i tak ich głos będzie odebrany jako włączenie się w kampanię wyborczą. Oczywiście po stronie PiS, którego lider już zdążył obwołać się obrońcą tradycyjnych wartości, katolickiej Polski i chrześcijańskich korzeni Europy. Dla wielu osób jakiekolwiek krytyczne stanowisko biskupów wobec deklaracji LGBT+ będzie kolejnym dowodem na to, że w Polsce sojusz ołtarza i tronu ma się dobrze.
Z drugiej strony Jarosław Kaczyński jest jednak tym politykiem, który w kwestii ochrony życia nienarodzonych – mimo wielokrotnych apeli biskupów – nie robi nic. W poprzek stanowiska Kościoła poszedł też w kwestii uchodźców. Zdaje sobie sprawę z tego, że może na tym za dużo politycznie stracić. Ale wie też o tym, że wielu wyborców pamięta deklaracje jego partii i czują się oszukani. Dlatego wysyła im sygnał, że najpierw musi obronić ich rodziny przed fałszywą ideologią.
Dziś nikt chyba nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z zaciekłą walką o głosy. Wojną, w której każdy chwyt – także wciąganie na sztandary religii – jest dozwolony. Kościół jest jej uczestnikiem. Nie może jednak stać po jednej stronie. Nie może sobie także pozwalać na bycie zakładnikiem tego konfliktu.
Musi w sposób jasny i zrozumiały przypominać swoje nauczanie we wszystkich drażliwych kwestiach. Ale musi też powiedzieć, że nie potrzebuje samozwańczych obrońców. Musi się od nich odcinać. Nawet jeśli ceną miałaby być utrata jakichś przywilejów. Chodzi o jego autorytet. Czas uderzyć pięścią w stół i na nowo powiedzieć: „Non possumus". Jutro może być już za późno.