Wspomnienia i refleksje powstańca

W ubiegłym roku, z okazji 76. rocznicy wybuchu powstania, wywiadu udzielił nam kpt. Janusz Jakubowski, ps. Sokół, żołnierz Batalionu AK „Kiliński" oraz prezes Ogólnokrajowego Środowiska Batalionu AK „Kiliński".

Aktualizacja: 29.07.2021 16:49 Publikacja: 29.07.2021 15:56

Kpt. Janusz Jakubowski, ps. Sokół, prezes Ogólnokrajowego Środowiska Batalionu AK „Kiliński”

Kpt. Janusz Jakubowski, ps. Sokół, prezes Ogólnokrajowego Środowiska Batalionu AK „Kiliński”

Foto: archiwum prywatne

Panie kapitanie, znajdujemy się obecnie w budynku PAST-y, w którego zdobywaniu brał pan udział 76 lat temu jako 14-letni żołnierz zgrupowania Batalionu AK „Kiliński". Jak z perspektywy pana wspomnień wyglądał ten duży powstańczy sukces?

Ze względu na wiek nie otrzymałem niestety przydziału broni, a mój udział w walkach polegał głównie na obserwowaniu nieprzyjaciela, sprawowaniu funkcji łącznika oraz dostarczaniu amunicji walczącym żołnierzom. Te zadania były równie potrzebne i niebezpieczne. Mój kolega z plutonu, plutonowy o ps. Szary, posiadał ręczny karabin maszynowy, który nie nadawał się jednak do walk ulicznych. Kiedy został wyznaczony do osłony PAST-y, poprosił mnie, abym był jego łącznikiem. Dzięki temu prawie od pierwszych dni powstania mogłem obserwować przebieg ciężkich walk, które prowadzili Polacy o zdobycie gmachu PAST-y. W końcowym ich etapie kobiece oddziały AK, zwane potocznie minerkami, wysadziły otwory w budynku. To przez nie dostali się do gmachu powstańcy. W tym samym czasie przez okna wpompowywano do środka ropę, która zaczęła topić cynę na urządzeniach telefonicznych. Wysoka temperatura i zadymienie spowodowały, że niemiecka załoga po 20 dniach skapitulowała. Tą zakończoną sukcesem akcją „Kilińskiego" dowodził rotmistrz Henryk Leliwa- -Roycewicz. Dla mnie był to jeden z najbardziej wzruszających dni w okresie powstania warszawskiego. Stałem wtedy przed gmachem PAST-y i obserwowałem, jak z okienka piwnicznego wychodzili ci „niezwyciężeni żołnierze Wehrmachtu niemieckiego" z podniesionymi do góry rękami, bez broni, dystynkcji wojskowych i ze strachem w oczach. Ze zgromadzonego tłumu dobiegały okrzyki: „Pod ścianę ich!". Na szczęście istniała Żandarmeria AK, która zabierała jeńców do niewoli. Powstańcy szanowali konwencję genewską. Zabicie bezbronnego jeńca było dla nich nie do pomyślenia.

Był pan jednym z najmłodszych uczestników walk. We włączeniu pana do konspiracji dużą rolę odegrał starszy o dziesięć lat brat, który został później pana dowódcą. Mama aktywnie wspierała wasze działania, natomiast ojciec, pewnie z obawy o ukochane dzieci, był bardziej sceptyczny. Jakie znaczenie miały dla pana te trzy różne wzorce wyniesione z domu? Co skłoniło 14-letniego chłopca do ryzykowania życia za ojczyznę?

Przede wszystkim muszę podkreślić, że moi rodzice różnili się i było to jak najbardziej naturalne. Oboje byli cudownymi rodzicami. Ojciec, który w młodości miał kontakt z Rosjanami (był powołany do rosyjskiej armii w 1905 r.) i zdążył poznać ich mentalność, obawiał się, że nadzieja na dobrą współpracę z nimi przez polskie władze polityczne może się źle skończyć. Historia pokazała, że miał rację. Nie znaczy to jednak, że był całkiem przeciwny powstaniu – miał do niego tylko dużo bardziej racjonalny stosunek. Mama i brat natomiast zostali zaprzysiężeni już w 1942 r. Ja musiałem z tym poczekać aż do 1944 r., bo wcześniej byłem za młody. Mama prowadziła sklep, który pełnił też funkcję miejsca produkcji oraz składu zapalających butelek z benzyną. Benzynę rozlewano w nocy, ale i tak rozchodzący się zapach był silny i mógł nas zdradzić. Wpadliśmy więc na pomysł, aby w tym samym sklepie pędzić bimber, którego zapach – mieliśmy nadzieję – zamaskuje woń benzyny. Oczywiście, pędzenie bimbru też było zakazane, ale nie aż tak niebezpieczne jak produkcja broni, za którą groziła natychmiastowa śmierć. Jak się okazało, ten pomysł był genialny i uratował nam życie. Pewnego razu na kontrolę przyszło dwóch Niemców. Mama ze ściśniętym sercem patrzyła, jak oglądają butelki wypełnione płynem. Była to benzyna, ale oni wzięli ją za bimber. Na szczęście nie powąchali zawartości. Aby ich do reszty udobruchać, mama wręczyła im dwie butelki prawdziwego bimbru. Poszli i więcej już nas nie dręczyli, ale było to jedno z naszych najbardziej wstrząsających przeżyć przed powstaniem. Ponadto przez cały okres okupacji praktycznie mieliśmy spakowane walizki w przedpokoju, bo w każdej chwili mogli przyjść Niemcy i wyrzucić nas z mieszkania. Bez skrupułów bowiem zajmowali lokale, które im się podobały, ponieważ Polacy w podbitym kraju zostali pozbawieni prawa własności. Obserwując więc zmagania moich bliskich, w naturalny sposób zapragnąłem im towarzyszyć. Zanim włączyłem się oficjalnie w konspirację, robiłem to poprzez naukę na tajnych kompletach. Ponadto i mnie udzielała się atmosfera wielkiej nienawiści do Niemców, która panowała w moim otoczeniu. Pamiętam, jak podczas spaceru z koleżanką po Mokotowie jadący bryczką Niemiec bez żadnego powodu zwymyślał nas od przeklętych świń i uderzył moją towarzyszkę batem. Takich smutnych wspomnień związanych z okupacją mam oczywiście dużo więcej.

Jedną z głównych przyczyn wybuchu walk powstańczych była zrozumiała chęć wzięcia odwetu za pięć lat okrutnej okupacji niemieckiej. A czy kiedykolwiek w trakcie powstania zetknął się pan osobiście z wrogiem?

Jedna z licznych barykad na ulicach walczącej Warszawy, sierpień 1944 r.

Jedna z licznych barykad na ulicach walczącej Warszawy, sierpień 1944 r.

Alamy Stock Photo/BEW

Pragnienie odwetu było w Polakach ogromne i temu nie można zaprzeczyć. Silniejsze jednak było pragnienie wolności, bez względu na związane z jej odzyskaniem cierpienia czy groźbę śmierci. Dobrze oddają to słowa pieśni z walk o Monte Cassino: „Lecz od śmierci silniejszy był gniew". Ja nie miałem możliwości brać udziału w bezpośrednich walkach z uzbrojonymi żołnierzami Wehrmachtu, nie posiadałem bowiem broni. Miałem za to kontakty z jeńcami.

Pewnego razu byłem świadkiem ujęcia żołnierza z brygady SS RONA. Składała się ona z jeńców rosyjskich, którzy przeszli na stronę niemiecką. Była to perfidna jednostka, której wartość bojowa była znikoma, ale specjalizowała się w bestialskim mordowaniu ludności cywilnej. Okazało się, że ów jeniec pod koszulą ukrywał sznur, na którym trzymał duże ilości zegarków, złotych bransolet, obrączek i biżuterii. Dopytywany o pochodzenie tych rzeczy odparł, że są to dobrowolne podarunki od polskich kobiet. Moi koledzy nie wytrzymali i, mówiąc potocznie, obili mu gębę. Wiadomo przecież, że ronowcy słynęli nie tylko z masowych grabieży, ale też seryjnych gwałtów i mordów. Gdyby nie zjawili się żandarmi i nie zabrali jeńca, to zostałby dotkliwie pobity.

Drugi kontakt z jeńcem miałem zaraz po jednej z bitew w rejonie ulic Chmielnej i Brackiej. Tam z jednej strony leżeli ranni powstańcy, a z drugiej siedział ranny żołnierz Wehrmachtu i rozpaczliwie wzywał pomocy. W pierwszej chwili pomyślałem: „Dobrze ci tak, Szwabie! Mogę cię jeszcze kopnąć!". Zaraz jednak zrobiło mi się żal chłopaka, niewiele starszego ode mnie. Mój dowódca zatrzymał przebiegającą sanitariuszkę i polecił udzielić Niemcowi pomocy. „A, to Szwab, niech poczeka", odrzekła, ale po chwili podała mu opatrunek i kazała przemyć ranę. Do dziś wspominam to ze wzruszeniem.

Pana koleżanką w oddziale była Alina Janowska, słynna aktorka. Jak pan wspomina wasze wspólne powstańcze losy?

To prawda – Alina służyła w trzecim plutonie, a ja w drugim tej samej kompanii. Była bardzo odważną kobietą i dobrą łączniczką. Pamiętam, jak przyszła do nas na stanowisko bojowe w okresie walk o PAST-ę. Miała włosy posypane popiołem, a w sukience przepalone dziury. Przyniosła nam ugotowaną kaszę. Idąc do nas, musiała przejść przez ulicę, na której paliły się domy. Z jednego spadła płonąca belka, a w jej stronę poleciały iskry. Przerażona, upuściła butelki z kawą, która się wylała, i kociołek z kaszą.

Mam też jedno traumatyczne wspomnienie z udziałem Aliny. Pewnego dnia, gdy pełniliśmy służbę na posterunku bojowym w Al. Jerozolimskich, od podwórka przyszła do nas Alina i zapytała o dowódcę odcinka. Po chwili w podwórko wpadł pocisk z granatnika. Huk ogromny! Gdy opadł kurz, zauważyłem na moich rękach i na nogach Aliny drobne krople krwi. Stało się to dlatego, że odłamki z tego pocisku uderzyły w glazurę znajdująca się na ścianach bramy i poraniło nas drobne szkliwo. Gdyby Alina przechodziła przez podwórko minutę wcześniej, zginęłaby. Można więc powiedzieć, że razem z Aliną przelewaliśmy krew.

Jedną z najczarniejszych chwil powstańców stał się moment, gdy trzeba było złożyć broń i pogodzić się z upadkiem zrywu. Jakie były pańskie losy po kapitulacji?

Był to bez wątpienia tragiczny moment, a ciężaru związanych z nim trudnych emocji nie da się z niczym innym porównać. Szczególnie nie mogliśmy pogodzić się z tym, że Armia Czerwona i ludowe Wojsko Polskie, stacjonujące za Wisłą, nie pomogły nam. Stało się jednak nieuniknione i musiano przekazać nam wiadomość o kapitulacji. Gdy odpoczywaliśmy załamani tą wiadomością, przyszła do nas Alina, zachęciła do śpiewu, a nawet porwała do wspólnego tańca!

Istniało ciche zalecenie, aby kobiety i dzieci będące powstańcami wyszły z miasta jako cywile. Obawiano się bowiem, czy Niemcy uhonorują postanowienia genewskie. Ja początkowo chciałem iść do niewoli razem z moim bratem, jednak na życzenie matki udałem się do mojego dowódcy i otrzymałem zwolnienie z wojska. Wraz z matką przeszedłem przez obóz w Pruszkowie, skąd zostaliśmy wywiezieni do wsi Luborzyca pod Krakowem, a tam każde z nas przydzielono do innego gospodarza. W zamian za wikt i opierunek pomagałem w gospodarstwie. W ten sposób poznałem ciężki wiejski trud i nauczyłem się obsługiwać „gadzinę", czyli krowy, świnie i konie. Część wytworzonych dóbr gospodarze musieli niestety oddawać Niemcom jako kontyngent.

Wiosną 1945 r. powróciliśmy do zburzonej Warszawy. Opatrzność, jak widać, nad nami czuwała, bo całej rodzinie na szczęście udało się przeżyć. Postanowiłem podjąć studia na Politechnice Warszawskiej i zostać inżynierem elektrykiem. Cały czas jednak towarzyszyła mi obawa, że zostanę usunięty z uczelni za przynależność do AK. Na szczęście tak się nie stało.

Panie kapitanie, jest pan nadal bardzo aktywnym działaczem środowisk kombatanckich. Obecnie jako prezes Ogólnokrajowego Środowiska Batalionu AK „Kiliński", zrzeszonego w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej, z pewnością często styka się pan z różnymi opiniami na temat powstania. A jakie jest pańskie spojrzenie na pamiętne wydarzenia z lata 1944 r.?

To dość złożone pytanie i moim zdaniem trzeba udzielić na nie odpowiedzi, biorąc pod uwagę różne aspekty: polityczny, wojskowy, emocjonalny i gospodarczy. Ja przede wszystkim przekonałem się, jak wiele racji miał mój rozsądny i sceptyczny ojciec ze swoim pragmatycznym podejściem do Rosjan. Wiem, że ta opinia może wydawać się kontrowersyjna, ale według mnie do czasu zakończenia wojny strona polska nie powinna była podejmować tematu Katynia. Wystosowanie przez rząd Polski prośby o zbadanie grobów przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż rozdrażniło ZSRR i doprowadziło do zerwania stosunków dyplomatycznych. Jak później można było liczyć na to, że nam pomogą? Przede wszystkim plan wywołania powstania należało bezwzględnie uzgodnić ze Stalinem! Zaniechanie tych wszystkich spraw spowodowało, że wydanie pozwolenia przez polski rząd w Londynie na podjęcie decyzji o wybuchu powstania dowódcom wojskowym i politycznym w okupowanej Polsce okazało się tragicznym błędem.

Podczas studiów po raz pierwszy też zrozumiałem ogrom popełnionych błędów – z wojskowego punktu widzenia. Przed podjęciem jakichkolwiek działań każda jednostka wojskowa powinna dopilnować kilku kluczowych spraw: rozeznać siły wroga, uwzględnić pomoc, na jaką on może liczyć, ocenić własną siłę bojową, a także zorientować się w kwestii własnego zaplecza i szans na ewentualną pomoc sąsiadów oraz kierunku wycofania się w przypadku przegranej. Biorąc pod uwagę te wszystkie kwestie, których nie dopatrzono, bezsens powstania z wojskowego punktu widzenia rzuca się w oczy w sposób niezaprzeczalny. Tragiczny bilans gospodarczy tego zrywu także jest powszechnie znany. Śmierć poniosło 200 tys. ludzi, a miasto uległo niemal całkowitemu zniszczeniu. Wiele bezcennych dóbr kultury utracono bezpowrotnie. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, jak wielkim wyzwaniem byłoby powstrzymanie przed walką tysięcy przygotowujących się do niej od lat młodych, żądnych odwetu ludzi. Nie mam jednak wątpliwości, że obowiązkiem władz było ten wysiłek podjąć i nie dopuścić do wybuchu powstania. Winston Churchill powiedział: „Naród, którego żołnierze brali udział w Bitwie o Anglię, walczyli w Narwiku, Tobruku i w powstaniu warszawskim, powinien mieć swoje państwo, w którym po wojnie należy przeprowadzić wolne wybory". Prawdą jest, że historia to zbiór działań i skutków. Z tych działań i skutków należy jednak wyciągać wnioski, a raz podjętych decyzji nie zostawiać, tylko wraz z obserwacją rozwoju sytuacji na bieżąco je weryfikować i uaktualniać.

Panie kapitanie, znajdujemy się obecnie w budynku PAST-y, w którego zdobywaniu brał pan udział 76 lat temu jako 14-letni żołnierz zgrupowania Batalionu AK „Kiliński". Jak z perspektywy pana wspomnień wyglądał ten duży powstańczy sukces?

Ze względu na wiek nie otrzymałem niestety przydziału broni, a mój udział w walkach polegał głównie na obserwowaniu nieprzyjaciela, sprawowaniu funkcji łącznika oraz dostarczaniu amunicji walczącym żołnierzom. Te zadania były równie potrzebne i niebezpieczne. Mój kolega z plutonu, plutonowy o ps. Szary, posiadał ręczny karabin maszynowy, który nie nadawał się jednak do walk ulicznych. Kiedy został wyznaczony do osłony PAST-y, poprosił mnie, abym był jego łącznikiem. Dzięki temu prawie od pierwszych dni powstania mogłem obserwować przebieg ciężkich walk, które prowadzili Polacy o zdobycie gmachu PAST-y. W końcowym ich etapie kobiece oddziały AK, zwane potocznie minerkami, wysadziły otwory w budynku. To przez nie dostali się do gmachu powstańcy. W tym samym czasie przez okna wpompowywano do środka ropę, która zaczęła topić cynę na urządzeniach telefonicznych. Wysoka temperatura i zadymienie spowodowały, że niemiecka załoga po 20 dniach skapitulowała. Tą zakończoną sukcesem akcją „Kilińskiego" dowodził rotmistrz Henryk Leliwa- -Roycewicz. Dla mnie był to jeden z najbardziej wzruszających dni w okresie powstania warszawskiego. Stałem wtedy przed gmachem PAST-y i obserwowałem, jak z okienka piwnicznego wychodzili ci „niezwyciężeni żołnierze Wehrmachtu niemieckiego" z podniesionymi do góry rękami, bez broni, dystynkcji wojskowych i ze strachem w oczach. Ze zgromadzonego tłumu dobiegały okrzyki: „Pod ścianę ich!". Na szczęście istniała Żandarmeria AK, która zabierała jeńców do niewoli. Powstańcy szanowali konwencję genewską. Zabicie bezbronnego jeńca było dla nich nie do pomyślenia.

Pozostało 86% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej