Słowa wiceministra obrony narodowej Tomasza Szatkowskiego o rozważaniu „konkretnych kroków" w celu włączenia Polski do programu udostępniania broni jądrowej (nuclear sharing) w ramach NATO wywołały burzę polityczno-medialną. Zamieszanie częściowo dotyczy tego, czego zastępca szefa resortu nie powiedział (np. wbrew doniesieniom niektórych mediów odżegnał się od pomysłów polskiej broni jądrowej), a częściowo wynika ze skomplikowania i wrażliwości samej nuklearnej materii. Szkoda, żeby meritum sprawy zostało przesłonięte przez wrzawę wokół tej wypowiedzi. Jeżeli chcemy poważnie porozmawiać o udziale Polski we współkształtowaniu i realizacji polityki nuklearnej NATO, trudno o lepszy moment.
Stanowisko sojuszników
Niewątpliwie mamy do czynienia z powrotem do dyskusji o odstraszaniu na forum sojuszu. Ze względu na działania Rosji, w tym jej nuklearne „wymachiwanie szabelką", członkowie NATO powrócili do kwestii, które przed Krymem wydawały się bardzo odległe: jak zasygnalizować, że atak przeciwko państwom sojuszu spotka się ze zdecydowaną odpowiedzią? Jaka jest rola broni jądrowej? Czy nasza polityka odstraszania jest wiarygodna, także w oczach Moskwy?
W ramach dyskusji – szczególnie eksperckiej – wyrażane są różne poglądy. Szereg specjalistów popiera daleko idące wzmocnienie odstraszania jądrowego NATO, w tym rozmieszczenie broni jądrowej bliżej Rosji albo przystosowanie samolotów z dodatkowych państw sojuszu (np. Polski) do przenoszenia bomb jądrowych B-61. Niektórzy proponują wręcz, aby Stany Zjednoczone zbudowały i rozmieściły w Europie nowe rodzaje broni. Pomysły Tomasza Szatkowskiego włączenia Polski do programu udostępniania broni jądrowej (czyli, jak rozumiem, przede wszystkim przystosowania naszych samolotów do jej przenoszenia) nie są zatem egzotyczne.
Problem polega raczej na tym, że są to pomysły trudne do zrealizowania, a proponowanie ich w ramach NATO w czasie intensywnych przygotowań do szczytu sojuszu (lipiec 2016 r.) byłoby politycznie mało produktywne. Realizacja takich postulatów zależy od zgody Stanów Zjednoczonych oraz „błogosławieństwa" innych państw sojuszu. Nie ma w tym momencie żadnych przesłanek wskazujących na to, że administracja prezydenta Baracka Obamy byłaby zainteresowana taką zmianą polityki jądrowej ani że najważniejsze państwa NATO byłyby gotowe nas poprzeć. Być może, jak sugerują niektórzy amerykańscy analitycy, stanowisko USA zmieni się po wyborach prezydenckich. Niemniej kalendarz jest nieubłagany: to z obecną administracją Białego Domu trzeba uzgadniać decyzje szczytu sojuszu w Warszawie, to ją trzeba przekonać do polskiego stanowiska.
Stany Zjednoczone są gotowe wzmacniać zdolności NATO do reagowania konwencjonalnego, mogą dać się przekonać do zmiany niektórych elementów polityki nuklearnej sojuszu, ale propozycje radykalnych zmian to dla USA o jeden most za daleko. Nasi główni sojusznicy europejscy także są gotowi na rozmowy o zmianach, ale większość z nich nie zgodzi się na realizację pomysłów, które doprowadziłyby do dalszej eskalacji napięć w relacjach z Rosją.