Dlaczego jest ważne, aby opierać się na więcej niż jednym źródle informacji?
Stanisław Jerzy Lec zażartował: „By dojść do źródła, trzeba płynąć pod prąd". Wziąłbym ten aforyzm na serio. W 2020 r. próba opierania się na więcej niż jednym źródle informacji oznacza płynięcie pod prąd globalnych tendencji. Zamykanie się w medialnych bańkach czy wybieranie „newsów", które są dla nas przyjemne – to przecież rzeczywistość XXI wieku. Kto będzie zadawał sobie trud sprawdzania wiarygodności wpisu, któremu już z rozpędu dał „lajka"? Co ważne, nikt z nas nie jest przygotowany do poruszania się w nowym medialnym otoczeniu. Ono zaskoczyło nas wszystkich. Nagle okazało się, że muszą sobie z nim poradzić dziennikarze, politycy, jak i pracownicy nauki. Ku naszemu zaskoczeniu, czy może ku przerażeniu, jak dotąd najlepiej poradzili sobie w nowym otoczeniu medialnym ci, którzy wcześniej znajdowali się na marginesach debaty publicznej. Radykalni politycy mieli najmniej do stracenia. Okazali się najbardziej elastyczni w nowym środowisku medialnym. Wreszcie, oni pierwsi, nie wiedząc o tym, odwoływali się do prawidła, które dawno temu sformułował Marshall McLuhan, że w polityce wygrywa ten, kto najlepiej zrozumie środki masowego przekazu swoich czasów. Z krótkiej historii mediów kanadyjskiego teoretyka wynikało, że ten kto najlepiej wykorzysta środki masowego przekazu swego czasu, czyli prasę papierową, radio, telewizję itd., ten może wygrywać politycznie.
Teraz również to obserwujemy?
Jeżeli spojrzymy na wybór Donalda Trumpa w 2017 r., nie można mieć cienia wątpliwości, że obecny prezydent USA po prostu ominął tradycyjne media. Okazało się, że Twitter, który jest medium jednoosobowym, wystarcza, żeby obejść legendarne gazety i telewizje, ominąć wszystkie te „New York Times'y" czy CNN-y. Rok 2017 to była wielka lekcja dla demokracji w skali globalnej. Ale na Twitterze sprawa oczywiście się nie kończy. Dla demokracji jest jeszcze niemniej ważny inny technologiczny trend, którą uosabia chyba najlepiej skandal związany z „Cambridge Analytica". Ujawniono nowe sposoby wpływania na decyzje wyborców w skali świata. Okazało się, że to nie metafora, tylko rzeczywistość technologiczna. Zatem to, że Donald Trump mógł tweetować bez ustanku, to jedna kwestia. Ale to że nowe technologie umożliwiły stosowanie zabiegów, do których nie dorosło ani prawo wyborcze, ani mentalność większości z nas, tego nikt nie przewidział. Nawet Wielka Brytania „obudziła się z kacem" po głosowaniu w sprawie brexitu. A to kraj o standardach obywatelskich, które uchodzą za wzorcowe. Kiedy ujawniono skandal zwany „Cambridge Analytica", okazało się, że ten podmiot miał prawdopodobnie poważny wpływ na referendum w 2016 r. Następnie rok później na wybory amerykańskie. Okazało się, że można pokusić się o nakreślenie profilu charakterologicznego większości wyborców amerykańskich – i próbować wywierać na nich wpływ w sieci. To jest coś, czego historia ludzkości dotąd nie znała. Przeanalizowanie dziesięciu lat historii pobytu danego wyborcy w mediach społecznościowych daje nieporównywalną z niczym innym wiedzę o nim. Po takich analizach można na przykład skłonić wyborców danego kandydata do tego, żeby nie wyszedł z domu w dniu wyborów. Albo też do tego stopnia odczłowieczyć czy zohydzić przeciwnika, że wyborca z całą pewnością nigdy na danego kandydata nie zagłosuje. Krótko mówiąc, globalne technologie przyprawiają liberalnych demokratów o ból głowy. Z jednej strony, tym bardziej chciałoby się zachować sceptycyzm i powściągliwość w wydawaniu ocen. Tym bardziej odczuwa się potrzebę płynięcia pod prąd i sięgania do wielu źródeł. Z drugiej jednak strony, nasze możliwości poznawcze są ograniczone. My wiemy, że nie jesteśmy w stanie sprawdzić wszystkich źródeł. Luksusem jest już sięganie do trzech, czterech.
Skoro wiemy, że nie jesteśmy w stanie sięgać do wszystkich źródeł, to w jaki sposób selekcjonować źródła, by wybierać mądrze, zwłaszcza, że w internecie jest tak wiele treści?