Władimir Putin zastawił, zastawia i będzie zastawiał pułapki na Ukrainę (i nie tylko na nią), gdyż po prostu taką ma naturę, która łączy w sobie wielkościowe urojenia Katarzyny II zwanej Wielką oraz temperament poślubionego później przez nią kniazia Grigorija Potiomkina, zdobywcy Krymu i księcia Taurydy – a wszystko przyprawione bardziej współczesnym, sowieckim sosem stalinizmu. Ten eklektyczny, epigoński twór – putinizm – przejdzie do historii jako autorskie dzieło urzędującego obecnie na Kremlu prezydenta, który stworzył swoistą hybrydę carskiego, rosyjskiego imperializmu oraz żarliwej, postsowieckiej nostalgii. Do pełni sukcesu zabrakło mu najważniejszego klejnotu do korony – Ukrainy, która już jakiś czas temu wyrwała się spod kontroli Moskwy i żegluje, nieco samotnie, w kierunku Zachodu. Bez ducha prawosławnej Rusi Kijowskiej Rosja pozostaje tylko cieniem dawnej wielkości.
Groźny skansen
Do osiągnięcia celu Kreml próbował reaktywować znany już z historii projekt „Noworosja", ale mimo zaanektowania Krymu i stworzeniu kadłubowych „ludowych republik" w Donbasie plan się nie powiódł. Zatrzymał go upór i patriotyzm przywiązanych już do swojej niepodległości Ukraińców. No i nie ma Rosja lądowego „noworosyjskiego korytarza" na Krym, więc trzeba było wziąć na utrzymanie okupowany półwysep i zbudować most nad Cieśniną Kerczeńską, by pokazać światu stan zaawansowania rosyjskiej inżynierii, i ostatnio uroczyście uruchomić poprowadzoną tamtędy linię kolejową.
Nie stała się także Moskwa Trzecim Rzymem ani Nową Jerozolimą. Raczej wprost przeciwnie, uznanie najpierw przez Konstantynopol, potem przez Greków i patriarchę Aleksandrii oraz całej Afrykę autokefalii Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej doprowadziło do znacznego osłabienia pozycji rosyjskiego kościoła prawosławnego. Rosja ze swoją archaiczną neoimperialną polityką, zacofaną, opartą na eksporcie surowców naturalnych gospodarką i pomysłem na odcięcie się od świata i uruchomienie wewnętrznego internetu staje się skansenem. Dysponującym, niestety, arsenałem jądrowym i stanowiącym zagrożenie dla bezpieczeństwa swoich sąsiadów, Europy i świata.
Ostatnio putinowską Rosję spotkała znowu seria niepowodzeń. Najpierw pojawiła się wrześniowa uchwała Parlamentu Europejskiego z okazji 80. rocznicy wybuchu II wojny światowej potępiająca pakt Ribbentrop-Mołotow, potem UE przedłużyła sankcje za aneksję Krymu i agresję w Donbasie, a ostatnio USA nałożyła sankcje na firmy budujące Nord Stream 2, co opóźni realizację tego całkiem już zaawansowanego projektu (a coś takiego najbardziej boli). Z powodu skandali dopingowych rosyjscy sportowcy zostali wykluczeni na cztery lata z udziału w zawodach międzynarodowych. Spotkanie formatu normandzkiego także nie doprowadziło do realizacji oczekiwanego przez Kreml scenariusza, a strona ukraińska wyartykułowała wyraźnie swoje stanowisko w sprawie „magicznej' formuły Steinmeiera – najpierw wycofanie grup zbrojnych i sprzętu wojskowego z terenów okupowanych i oddanie Kijowowi kontroli nad granicą, potem dopiero wybory w Donbasie.
Rosja musiała także zaakceptować przegraną Gazpromu w procesie z ukraińskim Naftohazem przed arbitrażem sztokholmskim i zgodzić się na kontynuację tranzytu przez Ukrainę w celu dostarczenia gazu do krajów UE. Nie udało się także osiągnąć sukcesów w pogłębianiu integracji Rosji z Białorusią, Moskwie najwyraźniej coraz bardziej się opiera Łukaszenko, obawiając się, zapewne słusznie, całkowitej utraty władzy.