I rządzący, i opozycja powołują się chętnie na Konstytucję RP. Czynią to często powierzchownie, na przykład wyrywając z całości zdania im wygodne. Inni znowu dostrzegają defekty naszej ustawy zasadniczej, ale jej poprawianie pojmują jako doklejanie postanowień, jakie się im podobają czy wydają się doraźnie użyteczne. Tak zresztą modyfikowano ją dotąd, dostosowując się do UE.
Konstytucja jako całość była wynikiem kompromisu i łączy postanowienia niezupełnie pasujące do siebie, jeśli nie sprzeczne. Nic dziwnego, że państwo oparte na takiej konstytucji nie funkcjonuje najlepiej, w dużym stopniu generuje ona taki rząd i taką opozycję, jaką mamy. Zmiana konstytucji wydaje się więc potrzebna, ale zmiana gruntowna i przemyślana, wychodząca poza doraźne potrzeby. Były takie próby, zapomniane, jak inicjatywa RPO Janusza Kochanowskiego, i warto do nich wracać.
Grzech pierworodny
Konstytucja z 1997 roku w art. 10 pkt 1 stwierdza: „Ustrój Rzeczypospolitej Polskiej opiera się na podziale i równowadze władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej”. Jest to zasada szeroko stosowana w świecie i sprawdzona.
W dyskusjach o trójpodziale przeocza się jednak słonia w menażerii. Dalszy ciąg konstytucji tę zasadę bowiem podważa. Przepisy o władzy ustawodawczej i wykonawczej skonstruowane są tak, że obie należą do zwycięzcy w wyborach. Kto ma większość i uchwala ustawy, i formuje rząd. Nie ma nawet symbolicznego rozdziału między nimi, gdyż posłowie mogą być zarazem ministrami. A niezależny od parlamentu prezydent władzę ma dość niewielką.
Oczywiste skutki są dwa. Przy niepewnej większości parlamentarnej władza wykonawcza musi być niestabilna (w wielu krajach tak było i jest). Ta sytuacja rodzi w obywatelach naiwną, ale niebezpieczną tęsknotę za rządami autorytarnymi.