Mam nadzieję, że olśnienie, którego ostatnio doznałem, pozwoli wygasić spór o to, czy w ostatnim Marszu Niepodległości szli sami nacjonaliści, naziści, ksenofobi etc., czy też wspaniali ludzie (w tym wywołujące rozczulenie dziatki), ogarnięci wyłącznie myślą o odzyskaniu niepodległości i korzystaniu z jej owoców. Otóż, prawda jest taka, że był to pochód światłych obywateli (tylko przez przypadek rozświetlony źle kojarzącymi się pochodniami i racami), a owi – jak twierdzą nasi wrogowie z Brukseli – nacjonaliści, naziści i ksenofobi to w gruncie rzeczy poligloci, władający szlachetnymi klasycznymi językami (łacińskie „Deus Vult" i grecki „Holocaust") oraz językami nam współczesnymi (arabski „islam" i niemieckie „Heil"). Rozumie się przy tym samo przez się, że jednoczesna znajomość tylu języków (zwłaszcza klasycznych, zwanych też martwymi) każe przyjąć jako „oczywistą oczywistość", że ich użytkownicy stanowili „margines marginesu" patriotycznego pochodu z 11 listopada (przy okazji: zachwyca mnie wyszukana stylistyka tych wyrażeń, zwłaszcza zaś ich głębia intelektualna).
Jeden okrzyk w różnych językach
Wróćmy jednak do naszych baranów, co rodzi przede wszystkim potrzebę wyjaśnienia, jaka jest geneza hasła „Deus vult" i jakie były skutki „zarażenia" nim umysłów jego odbiorców.
Hasło to pierwotnie brzmiało „Deus sic vult" (Bóg tak chce), a kierował je papież Urban II na synodzie w listopadzie 1095 r. do kwiatu rycerstwa całej katolickiej Europy, zgromadzonego na błoniach Clermont we francuskiej Owernii. Papież apelował do wszystkich chrześcijan, aby podjęli walkę o oswobodzenie Jerozolimy z rąk niewiernych, zgromadzeni zaś książęta, hrabiowie, baronowie etc. odpowiedzieli gromko – każdy w swoim języku: Bóg tak chce! Zagrzewając się tym okrzykiem uczestnicy I krucjaty (lata 1096–1099) dokonywali następnie pogromów ludności żydowskiej w miastach Nadrenii, dopuszczali się okrutnej masakry całej ludności w zdobytych miastach Ziemi Świętej, a po zdobyciu Jerozolimy urządzili jej mieszkańcom jatkę, którą pewien średniowieczny historyk chrześcijański, Raimund d'Aguilers, opisał tak oto: „Zaledwie nasi ludzie znaleźli się na murach i wieżach miasta, zaczęły się dziać straszne rzeczy: niektórym z jego mieszkańców poucinano głowy, inni mieli gorszą śmierć – spadali z murów podziurawieni grotami strzał, bardzo wielu spłonęło żywcem.
Na ulicach i placach widać było stosy odciętych głów, dłoni i stóp; ludzie i konie stąpali po trupach. Ale to jeszcze nic: opowiedzmy o świątyni Salomona, gdzie Saracenowie zwykli świętować swe uroczystości religijne. Cóż tam się zdarzyło? Gdybyśmy opowiedzieli całą prawdę, nikt by nam nie uwierzył; powiedzmy więc tylko, że w świątyni Salomona i w jej portyku brodzono we krwi po kolana i sięgała ona wysokości końskiego munsztuku. Słuszne wyroki Boskie sprawiły, że to miejsce, gdzie tak długo bluźniono Bogu, teraz zostało obmyte we krwi" (zob. co do tego: „Historia Europy", red. Frederic Delouche, Warszawa 1994, s. 149). Inny zaś historyk, już współczesny, napisał: „Straszną śmierć ponieśli jerozolimscy Żydzi. Schronili się oni w głównej synagodze miejskiej. Ponieważ wśród Krzyżowców powszechna była opinia (zupełnie fałszywa), że pomagali muzułmanom, podzielili ich los. Budynek synagogi podpalono i wszyscy zginęli w płomieniach" (tak Rafał Jaworski, Rzeczpospolita, 12 maja 2007 r., dodatek: „Bitwy świata. Zdobycie Jerozolimy 15 lipca 1099 r.", Zeszyt 9, s. 13)
Jeszcze bardziej przerażający obraz wszystkich tych wydarzeń namalowała Zofia Kossak–Szczucka w swoim cyklu powieściowym „Krzyżowcy", którego pierwszy tom opatrzyła – uwaga – tytułem „Bóg tak chce" (dalsze tomy to „Fides Graeca, Wieża Trzech Sióstr i Jerozolima wyzwolona"). Co ważne, obraz ten nie jest zapewne wytworem wybujałej wyobraźni pisarki, ponieważ swoje dzieła historyczne tworzyła ona – według notki encyklopedycznej – „z perspektywy katolickiej", a więc najprawdopodobniej w przekonaniu, że – co najmniej – nie należy szargać dobrego imienia bojowników o interesy Kościoła (swoje indywidualne też).