Gdy 18 czerwca 1940 r. Charles de Gaulle odczytał z Londynu apel, który dał początek ruchowi Wolnej Francji, była z nim garstka rodaków. Przytłaczająca większość zaakceptowała okupację III Rzeszy, byle ponownie nie przechodzić przez koszmar, jakim stał się udział kraju w pierwszej wojnie światowej.
Ale po 80 latach gaullistami nad Sekwaną są wszyscy. Jego pamięć w czwartek czciła i skrajnie prawicowa Marine Le Pen, i lewicowy radykał Jean-Luc Melanchon, i lider Republikanów Christian Jacob. A przede wszystkim Emmanuel Macron.
Jako pierwszy przywódca Francji prezydent udał się do Montcornet, gdzie 17 maja 1940 r. pułkownik de Gaulle przeprowadził jedną z nielicznych kontrofensyw przeciw czołgom Hitlera. Poleciał też do Londynu, aby nadać stolicy jako czwartemu miastu świata Legię Honorową. – De Gaulle nam mówi, że Francja jest silna, kiedy zna swoje przeznaczenie, kiedy jest zjednoczona – oświadczył Macron.
W chwili wyzwolenia w 1944 r. za generałem stanęła cała Francja, bo pozwolił jej zepchnąć w zapomnienie hańbę kolaboracji z III Rzeszą, dał strefę okupacyjną w Niemczech i stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Stworzył iluzję, że pozostaje ona jedną z potęg świata. 12 lat później, tworząc V Republikę, znów postawił tracący imperium kolonialne kraj na nogi, uzyskując broń atomową i budując Wspólnotę Europejską, która pozwalała na projekcję francuskiej potęgi daleko poza granicami.
Macron takiego programu dla Francji jednak nie ma. Odważnie proponując reformy gospodarcze, przypomina Francuzom, że żyją ponad stan, ale nie pociąga ich do lepszej rzeczywistości. Permanentne manifestacje pokazują, jak to przyjmują jego rodacy. Unia stała się zaś za duża, a Niemcy za potężne, aby Paryż mógł dalej kontrolować Brukselę. Tym bardziej że pandemia uderzyła w gospodarkę Francji bardziej niż w innych krajów Zachodu.