Gdy w 2017 r. przewodniczący katalońskich władz regionalnych Carles Puigdemont zapowiedział, że wbrew hiszpańskiemu prawu odbędzie się głosowanie w sprawie budowy nowego państwa, BBC wśród innych brytyjskich mediów zareagowała, jeśli nie z entuzjazmem, to przynajmniej z aprobatą. Powróciły obrazki rzekomo opresyjnego Królestwa Hiszpanii, biurokratycznego i kierowanego przez leniwych biurokratów. Hiszpanie przypisywali to „czarnej legendzie" („leyenda negra"), ukutej jeszcze w XVI wieku negatywnej propagandzie przeciw królestwu, które miało stać się przez setki lat czołowym konkurentem Londynu w walce o imperium w Ameryce.
Ale dziś ton nad Tamizą jest zupełnie inny: Brytyjczycy idą w ślady Hiszpanów. Oba królestwa znalazły się w dość podobnej sytuacji. Hiszpańska konstytucja z 1978 r. dopuszcza niezależność każdej z 17 wspólnot autonomicznych, ale jeśli tak zdecyduje cały naród w referendum, a nie jedynie dana jego część składowa. W Wielkiej Brytanii to parlament w Westminsterze, a nie ten w Edynburgu czy Belfaście, decyduje o głosowaniu w sprawie niepodległości.
Premier Boris Johnson sprawę postawił jasno. – Przez bardzo, bardzo długi czas nie będzie referendum w Irlandii Północnej – oświadczył w minionym tygodniu w BBC. W przypadku Szkocji zasugerował, że musi minąć 40 lat od głosowania w tej sprawie w 2014 r. (wygranego przez unionistów stosunkiem 55 do 45 proc.), tak jak to było między referendami w kwestii członkostwa w UE (1975 i 2016 r.).
Stanowisko premiera nie zostanie jednak łatwo zaakceptowane przez wszystkich. Porozumienie wielkopiątkowe z 1998 r. przewiduje, że głosowanie nad zjednoczeniem Irlandii odbędzie się w obu częściach wyspy, jeśli w sondażach pojawi się stała większość za takim rozwiązaniem. Tymczasem za wyjściem z królestwa opowiada się już 43 proc. mieszkańców Irlandii Północnej (49 proc. jest przeciw), choć tylko 37 proc. uważa, że za 25 lat prowincja pozostanie częścią królestwa. Wpływy irlandzkich nacjonalistów mają spore szanse się w przyszłości umacniać m.in. z powodów demograficznych.
Do takich nastrojów bardzo przyczyniła się szefowa Demokratycznej Partii Unionistycznej (DUP) Arlene Foster. Odrzucając brexit w wersji łagodnej proponowany przez Theresę May, otworzyła drogę do jego twardej odmiany Borisa Johnsona. Ponieważ Wielka Brytania wyszła tak z jednolitego rynku, jak i unii celnej, w poprzek Morza Irlandzkiego powstała granica celna między Irlandią Północną a resztą królestwa, aby nie było kontroli na granicy między Ulsterem a Republiką Irlandii. Dziś widać, że to decydujący krok ku zjednoczeniu wyspy.