Z jednej strony mamy bowiem dramatyczne słowa Joanny Muchy o posłach i posłankach opozycji bitych przez Straż Marszałkowską. Mamy doniesienia Cezarego Tomczyka, który oczyma wyobraźni widzi już strażników drwiących sobie z immunitetu i wynoszących z pozbawionej światła i ogrzewania sali obrad Sejmu dzielnych opozycjonistów. Ustępujący prezes TK grzmi, że oto w Polsce rodzi się autorytaryzm. Bronisław Komorowski mówi o użyciu broni atomowej wobec posła Michała Szczerby przez marszałka Marka Kuchcińskiego. A Tomasz Lis na Twitterze wprost ogłasza zamach stanu.

Ale jest to zamach stanu obustronny - bo i minister Mariusz Błaszczak go widzi, choć w jego wizji zamachowcy to ci, którzy sami uważają się za ofiary zamachu. W zamach ten - co demaskuje Krystyna Pawłowicz - włącza się też amerykańska firma EMITEL, która perfidnie odcina opinię publiczną od patriotycznego sygnału TVP. Spisek to zresztą globalny - bo tak naprawdę, jak przekonuje Michał Dworczyk z PiS - jego scenariusz jest pisany w Moskwie. A jeśli dodamy do tego kanapki, zamówione przed rozpoczęciem całej operacji przez opozycję, otrzymamy pełny obraz dobrze skoordynowanej akcji obalenia rządu. I tylko rola marszałka Kuchcińskiego pozostaje niejasna - na czyj sygnał wykluczył z obrad posła Szczerbę z obrad Sejmu, co rozpoczęło ów szyty grubymi nićmi rokosz? Bo przecież - znów oddajmy głos politykom partii rządzącej - nic co wydarzyło się w piątek nie było spontaniczne.

Język polskiej polityki rządzi się swoimi prawami - ostatnio głównie prawem hiperboli. Nie ma określenia, które nie byłoby adekwatne do obecnej sytuacji. Zamach stanu? Proszę bardzo. Totalitaryzm - oczywiście, przecież widać go gołym okiem. Zdrada - pewnie, druga strona wyssała ją z mlekiem matki.

W tym szaleństwie jest pewna polityczna metoda - nic tak nie mobilizuje elektoratu jak przedstawienie przeciwników jako czystego zła, a rzeczywistości jako Armagedonu, sytuacji bezalternatywnej - albo staniesz po dobrej stronie, albo będziesz potępiony. Problem w tym, że taka strategia umacnia nie tylko własne szańce - ale również okopy przeciwnika. W starciu dobra i zła nie ma bowiem miejsca na dyskusję na ziemi niczyjej. A tam, gdzie nie ma dyskusji, nie ma też demokracji.

Najgorsze jest jednak to, że słowa potrafią przeradzać się w czyny. Otto von Bismarck doprowadził do wybuchu wojny prusko-francuskiej redagując w odpowiedni sposób depeszę dyplomatyczną. Pozostaje mieć nadzieję, że żaden z polskich polityków nieświadomie nie pójdzie w jego ślady.