Pewnie jakaś nadzieja, bo przecież ona umiera ostatnia, wspomnienia o żonie, synu. Jakieś plany, myśli, obrazy poprzednich Wigilii, bo przecież na tę tak bardzo się spieszył. W kieszeni dzwoniący, a może tylko wibrujący telefon. I wrzeszczący, a może wręcz przeciwnie – łagodny, próbujący kierować wielkim samochodem islamski terrorysta.
Niewiele wiemy o ostatnich godzinach życia Łukasza Urbana. Ale jedno wiemy na pewno. Ten człowiek był bohaterem. Z analizy służb specjalnych, raportów lekarskich jednoznacznie wynika, że mężczyzna żył jeszcze, gdy terrorysta rozpoczął swoją drogę ku zagładzie. A gdy zorientował się, do czego tamten zmierza, próbował mu przeszkodzić, szarpał się, robił wszystko, by uchronić jak najwięcej ludzi. Zamachowiec musiał się skupić na Polaku, dźgał go nożem, aż wreszcie zastrzelił. Ale w efekcie udało się uratować wiele, kto wie, jak wiele osób. One żyją, bo polski kierowca okazał się człowiekiem, który bardziej od swojego życia cenił życie innych. Oddał swoje, by ich ratować.
Nie wiem, jakim człowiekiem był Łukasz Urban. Koledzy z pracy, przyjaciele mówią o nim w samych ciepłych słowach. Dobrze świadczy o nim także to, że tak spieszył się do domu, by jeszcze przed Wigilią zdążyć kupić prezent żonie. Ale najlepszym świadectwem tego, jakie było jego życie, jest właśnie jego śmierć. Platon wieki temu mówił, że filozofia ma być przygotowaniem się do śmierci, że całe nasze życie, całe nasze zaangażowanie ma być drogą do śmierci, a śmierć ma być zwieńczeniem naszego życia.
I jeśli tak spojrzeć na tamtą, berlińską śmierć, to nie ma najmniejszych wątpliwości, że pan Łukasz, kierowca tira, dobrze przeżył życie, bo dobrze przygotował się do tego ostatniego momentu. Umarł śmiercią bohatera, kogoś, kto ratuje innych. Nie musiał się do tego przygotowywać, nie musiał prężyć muskułów, a gdy przyszedł czas, podjął decyzję.
Wiem, że brzmi to jak jakaś elegia o wielkim bohaterze. Mam świadomość, że w naszych postmodernistycznych czasach taka narracja trąci myszką, a i wcześniej nie bardzo pasowała do „zwykłego" kierowcy (bo przecież takie teksty rezerwowaliśmy dla dowódców, a nie dla ich podwładnych). Można jej też zarzucić emocjonalny ton. Tyle że – mam wrażenie – czasem i taki ton jest potrzebny, bo nie tylko uświadamia nam, że możemy być z naszego rodaka dumni, ale także stawia przed nami wyzwania. Nie, nie chodzi o wyzwanie wyruszenia na prawdziwie świętą wojnę z dżihadem, ale o walkę o to, by tak przeżyć własne życie, by... umierać w pełni. I by nie obawiać się tego, że śmierć przyjdzie w nieodpowiednim momencie.