Szczególnie gdy mowa o Stanach Zjednoczonych, gdzie utalentowani autorzy rodzą się – mogłoby się zdawać – niemal na kamieniu. A jednak George Saunders powoli wyrasta na pisarza numer jeden Ameryki. Może nie prześcignął jeszcze Jonathana Franzena czy Jonathana Safrana Foera, ale chyba na żadną powieść nie czeka się w Stanach tak, jak na przyszłoroczny debiut Saundersa „Lincoln in the Bardo", osnuty wokół wojny secesyjnej i śmierci jedenastoletniego synka prezydenta Abrahama Lincolna.

Na razie zaś czytelnicy w Polsce mają okazję po raz pierwszy sięgnąć po opowiadania pochodzącego z Teksasu autora. I trzeba przyznać, że chyba lepiej trafić nie mogli, bo pierwsze, co rzuca się w oczy w kontakcie ze zbiorem „Dziesiąty grudnia", jest bogactwo narracji i głosów, bogactwo perspektyw i pomysłów. Trudno momentami uwierzyć, że opowiadanie potrafi być formą tak pojemną, jak choćby wtedy, gdy Saunders na trzech stronach opowiada historię pewnej rodziny („Patyki"), kreśli obraz zdegenerowanego kapitalizmu w nieokreślonej, ale nieodległej przyszłości w doskonałych „Dziewczętach Sempliki" („Panie, daj nam więcej. Daj nam dość. Pomóż nie zostać w ogonie. A raczej pomóż nie zostać jeszcze bardziej niż dotąd. Ze względu na dzieci. Niech nie ucierpią przez nasze nienadążanie") albo we wprost niebywały sposób żongluje językami i perspektywami w otwierającej zbiór „Ostatniej rundzie", gdzie głos egzaltowanej nastolatki płynnie przechodzi w opowieść jej wielbiciela, a wreszcie w bełkot gwałciciela. Takich narratorskich wygibasów jest tu zresztą więcej, a gdyby trzeba było wymienić wyróżniające się teksty, to właściwie trzeba by było wskazać całą dziesiątkę (może z akcentem na futurystyczne „Ucieczkę z Pajęczej Głowy" i „Dziewczęta z Sempliki", które pokazują, że fantastyka nie musi być antyutopią, by roztaczać przed czytelnikiem prawdopodobny i przygnębiający krajobraz przyszłości).

O czym pisze Saunders? Najprostsza odpowiedź brzmiałaby: o wykluczonych, bo to ludzie bez perspektyw, przegrani, skazani w najlepszym razie na walkę o spłatę kolejnej raty kredytu hipotecznego odgrywają tutaj główną rolę. Nie byłoby wielką przesadą powiedzieć, że w opowiadaniach Saundersa pierwsze skrzypce grają ci, którzy głosowali na Trumpa: żołnierz bez szans na godziwe życie po powrocie z wojny (słyszący za to zewsząd „dziękujemy panu za pańską służbę"), ojciec, który nie jest w stanie utrzymać rodziny, handlarz antykami na skraju bankructwa. Ale amerykańskiego pisarza nie interesują rodzajowe scenki ani tym bardziej próba przedstawienia obrazu społeczeństwa doby wynaturzonego korpokapitalizmu. Osiąga to niejako mimochodem, eksplorując granice gatunku. Saunders to dla literatury amerykańskiej – i nie tylko – prawdziwy powiew świeżego powietrza. „Dziesiąty grudnia" to idealna okazja, żeby się o tym przekonać.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95