Ilość czasu, jaką poświęcamy na pana o nazwisku Banaś, byłaby naprawdę godna lepszej sprawy, gdyby nie fakt, że zajmuje on stanowisko godne poświęcenia czasu. To, kto komu i ile czegoś znajdzie, nie jest zagadnieniem szarej strefy, tylko racji stanu. Dlatego patriota, który chce wiedzieć coś o losach kraju, musi trzymać rękę na pulsie człowieka o nazwisku Banaś. I to mogłoby być śmieszne, gdyby nie było tak poważne.
Przez ostatnie miesiące nasze myśli o takich pojęciach jak Konstytucja czy Demokracja skurczyły się do pana o nazwisku Banaś, bo za jego plecami stoją te właśnie pojęcia; na tych kruchych barkach trzyma się cała konstrukcja; w jego rękach jest to, czy konstrukcja się zawali. Tak, to pan o nazwisku Banaś może powiedzieć: „Państwo to ja", póki jest w stanie szantażować rząd. A wierzę, że ma czym.
Pytanie oczywiście, czemu tak długo trzymał to w tajemnicy, ale już przyzwyczailiśmy się do tego, że nie ma pytań trudnych dla kogoś, kto umie po prostu wzruszyć ramionami. Co nam zostaje w sytuacji, kiedy racja stanu skurczyła się do pana bez właściwości, który robi podejrzane interesy? Gdzie w tym jest ta Polska, czy to dumna i wielka, czy demokratycznie europejska? W panu o nazwisku Banaś. Nasza „polska kula ziemska", że zacytuję prezydenta, ma teraz takiego władcę.
Mamy przy okazji oczywiście też inne, bardziej wzniosłe przestrzenie. Mamy kampanię prezydencką i mamy Olgę Tokarczuk z Noblem. W kampanii prezydenckiej, jak zresztą zwykle w wypadku tego stanowiska, przebija się jedna obietnica. Będę prezydentem wszystkich Polaków. No więc w czasie refleksji trudno się uchylić od pytania, czy to jest możliwe. Czy można być prezydentem wszystkich Polaków? Są slogany bardziej i mniej wiarygodne, ale ten chyba już przeszedł wszystkie granice. Być prezydentem wszystkich Polaków to tak, jakby skręcać w lewo i w prawo jednocześnie. Jak być prezydentem tych, którzy chcą państwa świeckiego, i tych, którzy uważają, że Kościół powinien mieć wpływ na jego kształt? Kto odpowie na to pytanie, na tego zagłosuję.