Reklama

Pogromcy mudy. Kaizen, lean management w europejskiej fabryce

W polskiej fabryce zarządzanej po japońsku norma produkcyjna była tak wyśrubowana, że pracownicy obrabiali jedną obudowę skrzyni biegów po wielekroć, żeby licznik maszyny policzył ją ?jako kilka. Uczciwie nie dało się już wyrobić normy.

Publikacja: 06.12.2019 18:00

Pogromcy mudy. Kaizen, lean management w europejskiej fabryce

Foto: Fotorzepa, Adrian Hyrsz

Tam, gdzie zaczyna się Polska, jest teraz bezgraniczna pustka. Po drodze z czeskiego Starostina do położonego po polskiej stronie Golińska mijam stację benzynową. W budynku zamurowano drzwi i okna. Przed wiatą stoi sfatygowany pylon z blachy aluminiowej, wyświetlający ceny paliw. Te jakby zastygły, niewzruszone prawami rynku: bezołowiowa 95 – 0,00, bezołowiowa 98 – 0,00, olej napędowy – 0,00. Nikt tu nie zajeżdża, pomimo rewelacyjnych stawek. Stacja widmo. Inwestycja spłukana do zera. Nieczynny kantor, sklep i bar. Welcome to Poland.

Idę dalej, chodnikiem z polbruku, który jeszcze parę lat temu wyglądał jak nowy. Teraz spomiędzy płytek wyrastają solidne kępy trawy. Dochodzę do zabudowań wsi. Na przystanku autobusowym tablica z rozkładem jazdy prywatnej firmy transportowej. Na trasie Golińsk–Wałbrzych jeździ tylko jeden bus o godz. 6.51. Odsyłająca do legendy litera „S" oznacza, że linia kursuje wyłącznie w dni nauki szkolnej. Pod spodem dodatkowa informacja: „Biuro czynne w poniedziałki w godz. 10.00–12.00". Brak jakiegokolwiek numeru telefonu czy adresu. Gdyby przewoźnik nie wywiązał się ze świadczenia usługi, możesz go sobie szukać.

Przechodzę przez ulicę na drugą stronę. Skromna tablica ogłoszeń, sygnowana napisem „Gmina Mieroszów". Przyczepiono do niej tylko dwie kartki. Pierwsza z nich to ulotka wyborcza miejscowego polityka. Hasło: „Razem możemy wiele! 4 listopada – Ty decydujesz! Zagłosuj na skuteczność i doświadczenie". Tuż obok ogłoszenie: „Przewóz osób – Berlin, Hamburg, Hanower, Bremen i okolice". W ogłoszeniu podano numer telefonu, na który należy dzwonić, żeby zamówić transport. To pewnie opcja zastępcza, gdyby któregoś dnia osamotniony bus do Wałbrzycha nie podjechał na przystanek. Zawsze istnieje możliwość ewakuacji wsi do Niemiec.

Kilka metrów za tablicą otoczona murem posesja z ogródkiem. Spoglądam przez wieńczący ogrodzenie drut kolczasty. Na prymitywnym, zbitym z desek stole walają się plastykowe talerze i sztućce. Pozostałości po tradycyjnym grill party z okazji Święta Niepodległości. Zamiast przelanej krwi, którą jeszcze wczoraj ochoczo serwowały media, zamiast przynajmniej jej substytutu w postaci keczupu Pudliszki – zakrzepła musztarda sarepska, swoisty chichot historii. Na ziemi bezładnie porozrzucane butelki po wódce. Pośrodku ogródka słup energetyczny, w który wetknięto kij z flagą.

Strzępki biało-czerwonego, poszarpanego materiału, smętnie zwisają, co jakiś czas nieznacznie podrywane wiatrem.

Reklama
Reklama

***

Kiedy z zapałem godnym wszystkich powstań fotografuję ten upadek, to zapomniane przez Pana Boga i panów z Wiejskiej miejsce, podchodzi do mnie chłopak. Na oko 14-letni, kaleka, kikuty zamiast rąk. Lewa noga wyraźnie krótsza od prawej. Kuśtyka w moją stronę. Uśmiecha się do mnie i mówi: „Dzień dobry!". Ten śmiech mi jakoś tutaj nie pasuje, jakby ten pokrzywdzony przez los dzieciak próbował na siłę zaklinać rzeczywistość. Nie przestając się uśmiechać, pyta mnie, skąd jestem. Odpowiadam, że pracuję w Pradze, ale jadę do rodziny, do Wałbrzycha. „Supermiasto. Uczę się tam w szkole, w dziesiątce" – wyznaje z nieskrywanym entuzjazmem. Przypominam sobie, że to szkoła specjalna, nieopodal urzędu pracy. Zostawiam go na moment i wracam do tablicy z ulotką agitacyjną i ogłoszeniem. Jednak chłopak człapie za mną.

A kiedy wycelowuję obiektyw w tablicę, słyszę zza pleców jego głos: „Czemu pan to fotografuje?". Mówię, że nie wiem czemu. Tak jakoś wpadło mi w oko. Wydaje mi się, że to banalne wyjaśnienie wystarczy. Nie chcę rozwodzić się nad niuansami, tłumaczyć nieponoszącemu za nic winy dziecku, że akurat to zdjęcie świetnie obrazuje pozostawienie prowincji na pastwę losu. Że ten polityk, chlubiący się doświadczeniem i skutecznością w spuszczaniu takich miejsc na dno, oraz reklama rozklekotanego busa, wywożącego na zamówienie do lepszego świata, jako jedyne możliwości wyboru mówią same za siebie. Lecz chłopiec nie kupuje mojej wymówki, poważnieje i z uporem maniaka zaczyna powtarzać: „Ale to wcale nie jest fajne! Ale to wcale nie jest fajne!". „Lepiej niech pan zrobi zdjęcie tam. To jest fajne" – dodaje, wskazując kikutem jeden z niewielu zadbanych budynków, przedwcześnie obwieszony bożonarodzeniowymi lampkami. A ja zawstydzony spuszczam głowę, bo czuję się jak intruz, który wtargnął do tego smutnego grajdołu i rozkoszuje się uwiecznianiem niedoli.

Parę kilometrów dalej, po stronie czeskiej, tę prowincjonalną zapaść najlepiej ilustrują pozamykane na cztery spusty przygraniczne restauracje. Kiedyś wszystkie działały prężnie, wabiły tanim i świeżym piwem, tradycyjnym, czeskim jedzeniem. Dzisiaj funkcjonuje ledwie jedna.

Prawie rok temu przybyłem na granicę i czekałem na znajomego, który miał mnie podwieźć do Wałbrzycha. Właścicielami gospody była para sześćdziesięciolatków – on Polak, ona Czeszka. Moje pojawienie się zostało przyjęte jak wizyta długo oczekiwanego gościa, jakby od dawien dawna nikt tam nie zaglądał. Zamówiłem pilznera i gulasz wołowy z knedlami. Ona pobiegła do kuchni przygotowywać danie, a on próbował mnie w tym czasie jakoś zabawić.

Podłączył gitarę elektryczną pod piecyk i zaczął grać „Europę" Santany. Nie był wirtuozem gitary.

Jego solówka brzmiała tak, jakby weselny organista silił się na odegranie skomplikowanej fortepianowej sonaty. Ale starał się, dawał z siebie wszystko i robił to tylko dla mnie, dla jedynego klienta i słuchacza. A kiedy wreszcie skosztowałem gulasz, który ona w międzyczasie przygotowywała w pocie czoła, zapragnąłem odwiedzać ich za każdym razem, gdy tylko znów zjawię się w tym obumierającym skansenie.

Reklama
Reklama

„Europa", grana tego dnia przez właściciela ostatniej, przygranicznej knajpy, zabrzmiała jak symboliczne epitafium. Bo to właśnie Europa otwartych granic przyczyniła się do zamknięcia większości małych sklepików i kameralnych restauracji, które przez lata żywiły się naszą ciekawością. Już sam fakt, że trzeba się było zatrzymać, żeby przekroczyć granicę, sprawiał, że automatycznie to miejsce nabierało znaczenia.

Rozglądaliśmy się z zainteresowaniem dokoła, przebijaliśmy się wzrokiem przez zasieki i barierki, by dostrzec, co jest poza nimi. A kiedy po cierpliwym staniu w kolejce, po wszystkich tych procedurach – sprawdzaniu paszportów, przeczesywaniu walizek i bagażników – lądowaliśmy wreszcie po drugiej stronie, to czuliśmy się jak ludzie uwolnieni od swej rutynowej codzienności. Z dala od prozy życia, zamkniętej w granicach przynależności narodowej, odgradzającej się murem od inności, podejrzliwej i zawistnej, łypiącej złym okiem na sąsiada, który przyszedł do kościoła w szortach i sandałach, zamiast w starannie wyprasowanych na kant spodniach i lśniących półbutach.

Tutaj, tych kilka metrów za miedzą, byliśmy poza zasięgiem karcącej ręki surowego ojca i nie musieliśmy już go prosić o chleb nasz powszedni i odpuszczenie win, tylko z ulgą kupowaliśmy kilka czeskich piw w pierwszej gospodzie za szlabanem. Teraz otwarte granice sprawiają, że pędzimy na złamanie karku do celu, który wydaje nam się atrakcyjniejszy. Do Pragi, Berlina, Paryża, Rzymu, Madrytu. Bo nie ma już po co zatrzymywać się na granicy. I nie ma potrzeby oglądania się za tymi, którzy za nami nie nadążają. Którzy cierpliwie czekają na swego porannego busa do Wałbrzycha.

W Czechach transport publiczny funkcjonuje dużo lepiej. Mimo że tabor kolejowy to nierzadko wysłużone lokomotywy i wagony, pamiętające lata 80. i rządy Gustava Husaka. Próżno próbować w nich łączyć się przez wi-fi czy nawet wypatrywać gniazdka, chcąc podładować telefon albo laptopa. Za to gęsta sieć połączeń pozwala dojechać z prowincji do większego miasta, do pracy, szkoły lub do lekarza.

Na dwóch z takich lokalnych linii, pomiędzy stacjami Mladá Boleslav i Bakov nad Jizerou oraz Bezděz i Bělá pod Bezdězem, 71-letni emeryt Jaromír Balda dokonał sfingowanych zamachów terrorystycznych. Ściął drzewa, które przewróciły się na tory, czym omal nie spowodował wykolejenia pociągów. Na miejscach zdarzeń porozrzucał ulotki z tekstem umyślnie napisanym pełnym błędów językiem czeskim, by wzbudzić przekonanie, że stworzyli je arabscy imigranci. Pod Bakovem były to kartki ze zdaniem: „Allah Akbar, czeski niewierzoncy pies, my tutaj a z nami djihad". W drugim przypadku tekst ulotek był znacznie dłuższy. Pisał w nich, celowo mieszając czeski z łamaną angielszczyzną, że pierwsza próba z „drzewo tree" koło Bakova była testem, że brali w niej udział dwaj bojownicy z „top gun", że wszystko to kręcili, że abu imam im mówił, gdy widział film, że to dobra praca i że teraz przyjdzie czas zawładnąć całym światem. W pociągu do Bakova podróżowało jedynie dziewięć osób, w tym do Bělé pod Bezdězem zaledwie sześć. Typowe kursy, nierentowne z punktu widzenia rachunku ekonomicznego, łączące wsie i niewielkie miasteczka. Nikt z pasażerów nie ucierpiał.

Emeryt-zamachowiec został skazany na cztery lata pozbawienia wolności. W przemówieniu kończącym proces tak się tłumaczył ze swojego czynu: „Szanowna ławo sędziowska, nie jestem terrorystą, nie jestem wrogiem. Miałem jedynie okropny, nieludzki strach o ukochany, czeski naród, o czeskich ludzi i czeskie piosenki".

Reklama
Reklama

***

Otwarte granice, swobodny przepływ kapitału i siły roboczej. Ekonomia nieustannego wzrostu gospodarczego, bezgranicznego bogacenia się i stałego zwiększania sprzedaży, przy jednoczesnym cięciu kosztów produkcji. Tworzenie ciągle nowych potrzeb konsumenckich, bombardowanie reklamami, promocjami, wyprzedażami. A wszystko to opakowane w liberalne hasła wolności, demokracji i tolerancji. I miliardy tych, którzy w tym wyścigu bez hamulców mają gorzej. Którzy chcą mieć lepiej, bo im tak samo sprzedaje się mit o świecie, w którym wszystko zależy od ciebie. Oni przyjadą tu i będą pracować taniej i ciężej. I nie będą śpiewać w pracy czeskich piosenek.

Ponad rok temu pracowałem w firmie, która zajmowała się testowaniem sprzętu elektronicznego dla potentatów branży. Międzynarodowe środowisko pracy. Na wstępie każdy z pracowników dostawał książeczkę z wypisaną w języku angielskim polityką ekologiczną firmy. Pierwsze litery pomniejszych haseł: „Enviromentaly-friendly", „Audit", „Recycling", „Total Legal Compliance" i „Holistic", tworzyły nadrzędny slogan – „Earth". Ziemia planeta ludzi. Naszymi klientami byli producenci ton odpadów z plastiku. Na szkoleniu słuchaliśmy wykładu z zakresu kodeksu etyki, o szanowaniu odmienności, tolerancji, empatii i tworzeniu jednej, pracowniczej rodziny.

Na co dzień, podczas pracy czy przerwy, nie zauważało się przypadków dyskryminacji. Ale już po wejściu do fabrycznej toalety rzucały się w oczy pełne złośliwych aluzji rysunki. Najczęściej dotyczyły Filipińczyków i Rumunów. Te dwie nacje trzymały się trochę z boku. Nie próbowały porozumiewać się w języku czeskim, który jednym i drugim sprawiał spore trudności. Najczęściej rozmawiało się z nimi po angielsku. Także w tym języku nieznany twórca skomentował swe rysunki. Jeden z nich przedstawiał grupkę ludzi, stojących na prymitywnej platformie z kołami, ciągniętej przez dziwne zwierzę, coś w rodzaju krzyżówki konia z wieprzem. Komentarz nad obrazkiem: „Bucuresti – Faggotlandia". Z kolei fikuśne zwierzę pociągowe opatrzone było napisem: „Bucuresti public transport".

Zdarzały się też sytuacje, gdy jedni imigranci dyskryminowali drugich. Być może w ten sposób próbowali dowartościować się w oczach miejscowych, dać im do zrozumienia: spójrzcie, ja jestem taki sam jak wy, to oni są gorsi. Nazar – Ukrainiec z personelu sprzątającego, tak narzekał na Filipińczyków w rozmowie z dwoma Czechami: „Pieprzone żółtki! Szczają na podłogę, debile, zamiast do muszli! Nie potrafią trafić małymi fiutkami do dużej dziury! A ty to potem człowieku szoruj z cuchnącego moczu! Musiałem wylać dużo więcej wody z płynem niż zwykle, więc nie denerwujcie się chłopaki, że tak długo schnie".

Przy wyjściu z toalet, gdzie miała miejsce ta rozmowa, stał niewielki stolik z komputerem. Pracownicy mogli do niego wpisywać swoje propozycje ulepszeń. Miało to sprawiać wrażenie współuczestnictwa w kształtowaniu procesu produkcyjnego firmy, że niby nawet zwykły robol może mieć na swoje warunki pracy wpływ.

Reklama
Reklama

Pewien anonimowy wpis dotyczył Filipińczyka, który według piszącego śmierdział tak potwornie, że trzeba jego stanowisko pracy przesunąć o kilometr. Autor wpisu podkreślał, że jest człowiekiem cywilizowanym i nie życzy sobie pracować ze zwierzętami. Wpisy z pomysłami usprawnień były potem rozpatrywane przez kadrę zarządzającą firmy. Ten posiadał status: „Waiting for approval". Nie wiadomo było, czy doczeka się akceptacji.




***

Po pracy, zamiast prymitywnej platformy ciągniętej przez konio-wieprza, po Rumunów i pozostałych pracowników firmy podjeżdżał kolorowy autobus wycieczkowy. Jego boczne burty zdobiły malunki egzotycznej fauny i flory oraz napis: „60 gatunków zwierząt z całego świata".

Przeliczyłem naprędce nacje robotników przeciskających się do drzwi: Czesi, Słowacy, Filipińczycy, Rumuni, Bułgarzy, Ukraińcy, Białorusini, Mołdawianie, Polacy... Ledwie dziewięć, do sześćdziesięciu jeszcze daleko, więc pocieszałem się, że i nam jednak daleko do zwierząt.

Autokar opuścił teren fabryki i zjechał na autostradę. Po drodze minęliśmy billboard. W Czechach zbliżały się wybory parlamentarne. Na billboardzie uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku, w tle czeska flaga. W jej górnej, białej części, napis: „Ne islámu, ne teroristům". Facet z plakatu wyborczego to Tomio Okamura – urodzony w Tokio polityk czesko-japońskiego pochodzenia. Inne hasła wyborcze jego partii Wolność i Demokracja Bezpośrednia (SPD) to: „Zastavíme nelegální imigraci a diktát EU" („Powstrzymamy nielegalną imigrację i dyktaturę UE") czy „EU – Odejdeme po anglicku" („UE – odejdziemy po angielsku"). Okamura na billboardowym zdjęciu miał przymrużone oczy.

Reklama
Reklama

Możliwe, że to specjalista do spraw wizerunku zalecił mu pozować z nieco przymkniętymi powiekami, by ich skośność nie była aż tak widoczna. No bo jak to wygląda, kiedy egzotyczny kandydat sam szerzy antyimigranckie hasła? Należało więc jakoś tę egzotyczność zatuszować.

Wracaliśmy z fabryki kierującej się japońskimi prawidłami szczupłego zarządzania (tzw. lean management). To chyba dlatego zawsze pod koniec miesiąca musieliśmy zaciskać pasa. W palarni przed halą produkcyjną kwitł handel wymienny: ja dam ci 4 korony na kawę z automatu, ty poratujesz mnie odrobiną tytoniu. Wypłata dopiero za dziesięć dni.

Najgorzej mieli Filipińczycy. Przez kilka pierwszych miesięcy pracowali prawie za darmo – z wypłaty spłacali agenturze zawyżone koszty biletów lotniczych, zakwaterowania i wiz. Brali wszystkie nadgodziny, dorabiali, jak się da. „Podobają ci się nasze dziewczyny?" – pytał mnie Rodelio, gdy razem zamiataliśmy podłogę dokoła maszyny. A kiedy przytaknąłem, powiedział, że wszystkie są mężatkami, tylko jedna ma jeszcze chłopaka. Ale jeśli któraś szczególnie mi się podoba, to mam mu pokazać, może załatwić randkę. „Lodzik za 500 koron, godzina seksu 700" – dodał, zdradzając niuanse tej romantycznej schadzki.

***

Sprzątaliśmy już posprzątane, w czasie gdy maszyna uległa awarii i była naprawiana, bo firmowa filozofia nie dopuszczała nawet chwili „nicnierobienia". Hala obklejona była propagandówką z zakresu lean management. Współzawodnictwo w walce z nieróbstwem trwało w najlepsze. Na jednej z tablic zapisano nazwiska pracowników przodujących w umilaniu swoim kolegom i koleżankom czasu pracy. Muda Busters, czyli pogromcy Mudy. Ten japoński termin oznacza marnotrawstwo. Najczęściej jest interpretowany jako niepotrzebna strata czasu. Spoglądasz więc na nazwiska odpowiedzialnych za dokręcenie tobie śruby. Właśnie te osoby powinieneś omijać szerokim łukiem, gdy potajemnie przemykasz na palarnię, bo dzięki sprawnej pracy uciułałeś trzy dodatkowe minuty na fajkę. Śruba została już dokręcona do tego stopnia, że aby się wyrobić, trzeba pomijać niektóre czynności. „Tego testu nie rób, chyba że mistrzowa patrzy" – pouczał mnie Stefan, dwudziestoparoletni Madziar.

To nie tylko spirala nieustannej sprzedaży decyduje o kiepskiej jakości zakupionych przez ciebie towarów. Że niby przedwcześnie zużyty produkt wyrzucisz i wrócisz, żeby znów kupić. To także mechanizm w nieskończoność dokręcanej śruby. „Ulepszanie nie ma końca" – brzmi ostatnie przykazanie w dekalogu kaizen. Co w realiach bitwy na koszty oznacza, że gwint śruby nigdy się nie kończy.

Reklama
Reklama

W polskiej fabryce zarządzanej po japońsku, gdzie pracowałem przez ponad dekadę, norma produkcyjna była tak wyśrubowana, że pracownicy obrabiali jedną obudowę skrzyni biegów po wielekroć, żeby licznik maszyny policzył ją jako kilka. Uczciwie nie dało się już po prostu wyrobić normy. W efekcie otwory pod łożyska były tak wyrobione, że te czasem nawet z nich wypadały. I wcale niemało takich skrzyń zamontowano potem w samochodach marki słynącej ze swej niezawodności.

Tak kończy się sen o otwarciu granic. Sen o szlachetnej rywalizacji w ramach globalnej gospodarki i o multikulturowym świecie. Polityk udaje, że nie jest Japończykiem i imigrantem, by siać ksenofobię, a robotnicy różnych nacji przeciwnie – udają Japończyków i w imię nieustannych ulepszeń wytwarzają szmelc. 

Plus Minus
„Stara-Nowa Pastorałka”: Chrześcijanie mieli poczucie humoru
Plus Minus
„A.I.L.A.”: Strach na miarę człowieka
Plus Minus
„Nowoczesne związki”: To skomplikowane
Plus Minus
„Olbrzymka z wyspy”: Piłat wieczny tułacz
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Michał Zadara: Prawdziwa historia
Materiał Promocyjny
Działamy zgodnie z duchem zrównoważonego rozwoju
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama