Robin z Loxley ma pieniądze, piękną kobietę i olbrzymi zamek. Cieszy się szczęściem, do czasu, gdy kurier dostarcza mu list informujący o poborze do wojska. Chłopak spędza cztery lata na Bliskim Wschodzie, gdzie walczy z innowiercami. Kiedy jednak ujmuje się za synem jeńca, zostaje postrzelony i odesłany do kraju. Tam odkrywa, że stracił wszystko – zamek, kobietę, pieniądze. Postanawia stanąć do walki z szeryfem Nottingham...

Kolejne sceny wydają się żywcem wyjęte z innych filmów. Oglądamy więc walkę o gniazdo „karabinu maszynowego" wśród ciasnych „irackich" uliczek (w rzeczywistości to samopowtarzalna wyrzutnia bełtów skonstruowana przez arabskich geniuszy), dynamiczny wyścig rydwanów (a raczej powozów konnych) i efektowny skok na bank (konwój ze złotem). Kopalnie Nottingham przypominają Mordor z „Władcy pierścieni", a bohaterowie strzelają z łuku nie gorzej od słynnego elfa Legolasa. Dwie strzały na sekundę minimum.

Ten Robin Hood niewiele ma wspólnego z oryginałem. Strzelać z łuku uczy się od Maura Małego Johna, ludziom zaś pomaga w imię miłości. Czemu służą zmiany? Wpisaniu się w schematy współczesnego kina rozrywkowego. Szukaniu oryginalności, którą widzowie dobrze znają. Ekstremalnie widowiskowej. O tym, że jest to również ekstremalnie głupie, nikt już nie myśli.

„Robin Hood: Początek", reż. Otto Bathurst, prod. USA, dystr. Monolith Films

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95