Jeśli uznaliby państwo to za skandal, to całkowicie podzielam tę optykę. A tak właśnie postąpili niedawno ludzie odpowiedzialni za kulturę w Warszawie. Chcąc pomóc Teatrowi Żydowskiemu, zdecydowali się na likwidację Teatru Na Woli. Używając wcześniejszych porównań, poszukując miejsca dla jednych figur, chcą zwalić popiersie Tadeusza Łomnickiego.
Decyzja jest nie tylko nierozsądna i nieprzemyślana, ale po prostu niewytłumaczalna i zwyczajnie głupia. Świadczy o totalnej ignorancji i nieznajomości historii polskiego teatru i roli, jaką odegrał w niej Tadeusz Łomnicki – nie jeden z najwybitniejszych, ale najwybitniejszy polski aktor teatralny XX wieku. Teatr Na Woli, nosząc jego imię, przechowuje automatycznie pamięć o tym wielkim artyście. Wymazując tę scenę z teatralnej mapy Warszawy, wymazuje się jednocześnie pamięć o jej patronie. A Tadeusz Łomnicki z pewnością na to sobie nie zasłużył. Jego postacie grane na deskach Teatru Współczesnego, Narodowego czy Studia były kamieniami milowymi w historii polskiego teatru. To, że był największym z wielkich, przysparzało mu nie tylko niezwykłe w tym zawodzie uznanie, ale też niewyobrażalną wręcz zawiść.
Ci, którzy przypominają o jego o przynależności do PZPR, zapominają, że dzięki temu mógł bez ingerencji władz rektorować warszawskiej PWST (jego rządy do dziś wspominane są jako jedne z najlepszych), a potem uzyskać zgodę na przekształcenie kina Mazowsze na nowoczesny Teatr Na Woli. Partię wystrychnął na dudka, zapewniając, że tworzy scenę dla robotników, a przecież tu miały polskie premiery „Gdy rozum śpi", „Do piachu" czy „Amadeusz", a w gronie reżyserów byli Wajda, Kutz czy Polański. Z zawiścią ludzką spotykał się nawet tu, bo niektórzy uczniowie, których zaprosił do zespołu, po zaledwie pięciu sezonach pozbyli się go z teatru. Symbolem upokorzenia była przygoda z Learem, którym pragnął zwieńczyć swoją karierę. Wędrował „po prośbie" coraz bardziej rozgoryczony, od sceny do sceny i zrozumienie znalazł dopiero w poznańskim Teatrze Nowym. Tam, jak wiadomo, nie doczekał premiery, bo dzień wcześniej zmarł. Fakt, że umarł na scenie, również było przedmiotem zawiści ze strony kolegów. Przypominam w pigułce te tragiczne dzieje geniusza polskiej sceny, bo widzę, że władze Warszawy może nieopatrznie dopisują do nich nowy rozdział.
Śmiejemy się, kiedy jedna z dziennikarek stacji komercyjnych wpada w konsternację, gdy podczas rozmowy z amerykańską aktorką słyszy jej podziw dla jakiegoś Grotowskiego. Albo gdy jeden z polityków, chcąc zabłysnąć wiedzą o teatrze, wśród słynnych reżyserów wymienia Krystynę(!) Lupę. Ale upominanie się o pamięć Tadeusza Łomnickiego w kontekście nieprzemyślanej decyzji o wymazaniu jego imienia z wolskiej sceny i przekazanie siedziby teatru innej instytucji kultury, uważam za swój nie tylko teatrologiczny obowiązek.