To, co w czasach Edmunda Burke'a [irlandzki filozof, twórca nowoczesnego konserwatyzmu – przyp. red. było ponurą antyutopią, stało się obecnie rzeczywistością. Wszechwładni dziś niemal liberałowie (a już zwłaszcza lewicujący) zachowują się, jakby spadli z Księżyca jako absolutne tabulae rasae, a przy tym panowie samych siebie, samodzierżawni monarchowie, w miniaturowych królestwach swych kruchych ciał, których władztwo gwarantuje system demokratyczny.
Sądzą też, iż znikną bez śladu, nie pozostawiając po sobie żadnego „opresyjnie" działającego na potomnych dziedzictwa, żadnego toksycznego „złego spadku", któremu ci ostatni winni byliby szacunek i lojalność. Wypisują się zatem z historii, a tym samym również z kultury – która zawsze jest przecież historyczną, opierając się na dziejowo ukształtowanych znaczeniach, sensach i wzorcach. Emancypując się jednak z historii i kultury, tracą oni wszelkie drogowskazy, które pozwoliłyby im czynić użytek z tak ważnej przecież dla nich autonomii. Wybierają zatem z życia to, co zabawne, „fajne", śmieszne; to, co lekkie, bezkonfliktowe i niebudzące niepokoju, słowem – „heheszki". Wybierają kulturę masową, czyli niekulturę, antykulturę (bo czy widział kto kiedy np. sztukę wypływającą wprost z ducha liberalnego oglądu świata?), manifestującą się jako niczym nieograniczony „pluralizm" powierzchownych i z reguły nieprzemyślanych stanowisk i postaw, których bezsensowne mnożenie uznawane jest dziś za naczelny przejaw kreatywności i oryginalności. Pluralizm, dodajmy, „prawie" (i owo „prawie" ustanawia tu istotną różnicę) niczym nieograniczony, bowiem liberalna, lewicująca antykultura wprowadza jednak właściwe sobie wykluczenia.
Trafnie ów mechanizm liberalnej eliminacji opisuje Scruton: „Zamiast obiektywizmu mamy tylko »intersubiektywizm«, innymi słowy, konsensus. Prawdy, sensy, fakty i wartości uchodzą dziś za negocjowalne. Najdziwniejsze jest jednak to, że mętnemu subiektywizmowi towarzyszy energiczna cenzura. Ci, którzy zastępują prawdę konsensusem, szybko zaczynają odróżniać konsensus prawdziwy od fałszywego. I tak konsensus zakładany przez Rorty'ego, w jego uaktualnionej wersji pragmatyzmu, rygorystycznie wyklucza wszelkich konserwatystów, tradycjonalistów i reakcjonistów. Mogą do niego należeć tylko liberałowie, tak jak tylko feministki, radykałowie, działacze gejowscy i antyautorytaryści mogą stosować dekonstrukcję, tak jak tylko przeciwnicy »władzy« mogą używać Foucaultowskich technik moralnego sabotażu i tak jak tylko »multikulturaliści« mogą się posługiwać Saidowską krytyką wartości oświeceniowych.
Nasuwa się nieodparty wniosek, że subiektywizm, relatywizm i irracjonalizm głoszone są nie po to, aby dopuścić wszystkie opinie, lecz wprost przeciwnie, aby wykluczyć opinie ludzi, którzy wierzą w dawne autorytety i obiektywne prawdy". A kiedy już wszystkie wartości zostaną w ten sposób podważone i zrelatywizowane, wtedy okazuje się, że na arenie dziejów pozostaje jeszcze jeden niepokonany zawodnik: pieniądz. W uznaniu jego potęgi i jego zwycięstwa liberał bez sprzeciwu pozwala się ochrzcić: odtąd zwie się homo oeconomicus. Wie on bowiem dobrze, iż bez podłoża ekonomicznej zamożności liberalizm, opierający się na konsumowaniu skutków własnych wyborów i gromadzeniu dóbr, jest bezsensowny i niemożliwy na dłuższą metę do utrzymania. To niepodważalny fakt: liberalizm nie przyjął się na żadnym z ubogich obszarów tego świata (chyba że zechcemy „podciągnąć" pod niego bandycki wyzysk państw azjatyckich i afrykańskich – ale to już nie liberalizm, to neokolonializm), bo jest po prostu wewnętrznie pusty. A biedak, jeśli nie może żyć chlebem, chciałby przynajmniej żyć ideą.
I tak dochodzimy do aspektu gospodarczo-ekonomicznego całego zagadnienia. Tam, gdzie uśmiercono wszystkie wartości, pozostaje mamona. Ona zaś połyka na końcu i samą demokrację. System wolnorynkowy (liberalizm gospodarczy) sprzyja bowiem koncentracji i kumulowaniu się kapitału w rękach nielicznych wielkich graczy rynkowych. Pozwala on jego posiadaczom kupować zarówno polityków, jak i media – a za pośrednictwem tych ostatnich także oszołomionych złożonością procesów polityczno-gospodarczych wyborców. W ten sposób demokracja – zachowując swe formalnoprawne procedury – w istocie wyrodnieje w nową oligarchię, w której panami stają się szefowie i zarządzający wielkich koncernów, a w jeszcze większym stopniu zwierzchności i władze ponadnarodowych instytucji finansowych, czyli banków i rozmaitych funduszy.