Jak pieniądze zjadają demokrację

Tam, gdzie uśmiercono wszystkie wartości, pozostaje mamona. Ona zaś połyka na końcu i samą demokrację.

Aktualizacja: 19.11.2016 15:00 Publikacja: 17.11.2016 09:51

Margaret Thatcher i Ronald Reagan w Białym Domu, listopad 1988 r.

Margaret Thatcher i Ronald Reagan w Białym Domu, listopad 1988 r.

Foto: AFP

To, co w czasach Edmunda Burke'a [irlandzki filozof, twórca nowoczesnego konserwatyzmu – przyp. red. było ponurą antyutopią, stało się obecnie rzeczywistością. Wszechwładni dziś niemal liberałowie (a już zwłaszcza lewicujący) zachowują się, jakby spadli z Księżyca jako absolutne tabulae rasae, a przy tym panowie samych siebie, samodzierżawni monarchowie, w miniaturowych królestwach swych kruchych ciał, których władztwo gwarantuje system demokratyczny.

Sądzą też, iż znikną bez śladu, nie pozostawiając po sobie żadnego „opresyjnie" działającego na potomnych dziedzictwa, żadnego toksycznego „złego spadku", któremu ci ostatni winni byliby szacunek i lojalność. Wypisują się zatem z historii, a tym samym również z kultury – która zawsze jest przecież historyczną, opierając się na dziejowo ukształtowanych znaczeniach, sensach i wzorcach. Emancypując się jednak z historii i kultury, tracą oni wszelkie drogowskazy, które pozwoliłyby im czynić użytek z tak ważnej przecież dla nich autonomii. Wybierają zatem z życia to, co zabawne, „fajne", śmieszne; to, co lekkie, bezkonfliktowe i niebudzące niepokoju, słowem – „heheszki". Wybierają kulturę masową, czyli niekulturę, antykulturę (bo czy widział kto kiedy np. sztukę wypływającą wprost z ducha liberalnego oglądu świata?), manifestującą się jako niczym nieograniczony „pluralizm" powierzchownych i z reguły nieprzemyślanych stanowisk i postaw, których bezsensowne mnożenie uznawane jest dziś za naczelny przejaw kreatywności i oryginalności. Pluralizm, dodajmy, „prawie" (i owo „prawie" ustanawia tu istotną różnicę) niczym nieograniczony, bowiem liberalna, lewicująca antykultura wprowadza jednak właściwe sobie wykluczenia.

Trafnie ów mechanizm liberalnej eliminacji opisuje Scruton: „Zamiast obiektywizmu mamy tylko »intersubiektywizm«, innymi słowy, konsensus. Prawdy, sensy, fakty i wartości uchodzą dziś za negocjowalne. Najdziwniejsze jest jednak to, że mętnemu subiektywizmowi towarzyszy energiczna cenzura. Ci, którzy zastępują prawdę konsensusem, szybko zaczynają odróżniać konsensus prawdziwy od fałszywego. I tak konsensus zakładany przez Rorty'ego, w jego uaktualnionej wersji pragmatyzmu, rygorystycznie wyklucza wszelkich konserwatystów, tradycjonalistów i reakcjonistów. Mogą do niego należeć tylko liberałowie, tak jak tylko feministki, radykałowie, działacze gejowscy i antyautorytaryści mogą stosować dekonstrukcję, tak jak tylko przeciwnicy »władzy« mogą używać Foucaultowskich technik moralnego sabotażu i tak jak tylko »multikulturaliści« mogą się posługiwać Saidowską krytyką wartości oświeceniowych.

Nasuwa się nieodparty wniosek, że subiektywizm, relatywizm i irracjonalizm głoszone są nie po to, aby dopuścić wszystkie opinie, lecz wprost przeciwnie, aby wykluczyć opinie ludzi, którzy wierzą w dawne autorytety i obiektywne prawdy". A kiedy już wszystkie wartości zostaną w ten sposób podważone i zrelatywizowane, wtedy okazuje się, że na arenie dziejów pozostaje jeszcze jeden niepokonany zawodnik: pieniądz. W uznaniu jego potęgi i jego zwycięstwa liberał bez sprzeciwu pozwala się ochrzcić: odtąd zwie się homo oeconomicus. Wie on bowiem dobrze, iż bez podłoża ekonomicznej zamożności liberalizm, opierający się na konsumowaniu skutków własnych wyborów i gromadzeniu dóbr, jest bezsensowny i niemożliwy na dłuższą metę do utrzymania. To niepodważalny fakt: liberalizm nie przyjął się na żadnym z ubogich obszarów tego świata (chyba że zechcemy „podciągnąć" pod niego bandycki wyzysk państw azjatyckich i afrykańskich – ale to już nie liberalizm, to neokolonializm), bo jest po prostu wewnętrznie pusty. A biedak, jeśli nie może żyć chlebem, chciałby przynajmniej żyć ideą.

I tak dochodzimy do aspektu gospodarczo-ekonomicznego całego zagadnienia. Tam, gdzie uśmiercono wszystkie wartości, pozostaje mamona. Ona zaś połyka na końcu i samą demokrację. System wolnorynkowy (liberalizm gospodarczy) sprzyja bowiem koncentracji i kumulowaniu się kapitału w rękach nielicznych wielkich graczy rynkowych. Pozwala on jego posiadaczom kupować zarówno polityków, jak i media – a za pośrednictwem tych ostatnich także oszołomionych złożonością procesów polityczno-gospodarczych wyborców. W ten sposób demokracja – zachowując swe formalnoprawne procedury – w istocie wyrodnieje w nową oligarchię, w której panami stają się szefowie i zarządzający wielkich koncernów, a w jeszcze większym stopniu zwierzchności i władze ponadnarodowych instytucji finansowych, czyli banków i rozmaitych funduszy.

Cały ten mechanizm wydaje się z konieczności wieść jednak do katastrofy. W ostatecznym bowiem rozrachunku nie tylko całość środków produkcji, ale też całość kapitału w ogóle znajdzie się w rękach garstki bogaczy. Oznaczać to jednak będzie, że nie będą oni mogli zbyć swych produktów, ponieważ nikogo nie będzie na nie stać – a to znowuż doprowadzi finalnie również ich samych do ruiny. Ale to zdarzy się na końcu, giganci będą tonąć ostatni – znacznie wcześniej w nędzę popadną wielkie rzesze zwykłych, uczciwych ludzi. To się zresztą już dzieje: ponieważ nie mają oni środków, by nabywać oferowane im dobra, uruchomiono „dla nich" potężny przemysł najróżniejszych kredytów, pozwalający kupować – kosztem utraty niezależności finansowej i osobistej – nawet tym, którzy nie mają nic lub prawie nic. Dlatego to właśnie banki stanowią tak ważny element liberalnego ustroju: maskują fakt rzeczywistego ubóstwa ogromnej większości ludzi oraz rozwarstwienia osiągającego poziom rozrywający stabilność każdego systemu. A więc wygląda na to, że biada nam wszystkim...

Zamieszczona powyżej diagnoza grzeszy, rzecz jasna, ogromną skrótowością, ale jest w swych zarysach, jak sądzę, celna. Symptomy rozpadu świata liberalnej demokracji wolnorynkowej są na tyle liczne, iż nie sposób ich nie zauważać. Wszystko zdaje się wskazywać, iż kultura Zachodu (i cywilizacja z tej kultury wyrosła) zejdzie ze świata w sprzedajny, kapitulancki, a co najgorsze całkowicie samozakłamany sposób, przy akompaniamencie gwizdów i szyderczych okrzyków „posteuropejczyków"; że nie podejmie walki o swoje principia i o swoje prastare dziedzictwo, uznając, iż nieodwołalnie już, najpierw duchowo, później ekonomicznie, zbankrutowała; że w końcu rozkrzyczana większość jej samozwańczych przedstawicieli przedstawi jej upadek i śmierć jako największe dobrodziejstwo ludzkości. Nim jednak upadek się dopełni, poprzedzą go zapewne dekady upokorzeń, bezradności, przemocy, bezwolnej obojętności na zło, politycznego rozkładu, moralnej nędzy i intelektualnej degradacji tzw. elit.

Kiedy uświadomić sobie to wszystko – świat dawny, Stary Ład, jawić się zaczyna (mimo swych licznych przecież usterek i niedoskonałości) jako pełen wyższego sensu i jakiejś wewnętrznej uczciwości i prawdy. Pełen treści, solidny w konstrukcji i użytych materiałach, o harmonijnie wyważonych proporcjach między transcendencją a wewnątrzświatowością, wiecznością a czasem, duchem a materią, tożsamością a zmianą. Tak solidny jak ongisiejsze zamki i pałace w porównaniu z dzisiejszymi biurowcami i kontenerami mieszkalnymi. Obliczony był on bowiem na długie trwanie, na zachowanie się przez pokolenia, podobnie jak wszelkie artefakty i instytucje miały trwać przez wieki i umacniać, stabilizować świat, dając ludziom poczucie bezpieczeństwa i ładu. Podobnie długowieczne miały być otaczające człowieka przedmioty codziennego użytku – dlatego przechodziły z pokolenia na pokolenie, wzmacniając istotnie więź między generacjami.

Nieraz próbuję przywołać stany umysłu dawnych ludzi: spoglądam na przykład na cudowne wnętrza starych budowli i kościołów nie po to, by podziwiać je jako wspaniałe i szacowne zabytki minionych nieodwołalnie epok, ale po to, by wyobrazić sobie chociaż przez chwilę żywe doświadczenie, z którego wyrosły, doświadczenie budowniczych, malarzy, rzeźbiarzy i kapłanów – ich wewnętrzny świat, w którym odbijał się sensowny, stworzony przez Boga kosmos. Próbuję wyobrazić sobie ludzi, przychodzących do tych kościołów pięćset czy siedemset lat temu i przeżywających w nich swą wiarę i cały dokolny świat zmierzający (w jej świetle) krętymi drogami Historii do ostatecznego Przebóstwienia (apokatastasis), które jest nieuniknione bez względu na wszelkie zło i marność, które się wydarzą po drodze. Którzy wierzyli, że nie zginie to, co dobre, i nie będzie trwało to, co podłe; którym obce było poczucie pustki i wyobcowania względem ludzi, Natury i samych siebie.

Myślę, że w świecie takich duchowych, estetycznych, intelektualnych i moralnych doznań każdy konserwatysta chciałby żyć – z tego pragnienia każdy konserwatyzm wyrasta i z niego czerpie swe żywotne soki. W pewnym sensie, w swym duchu, każdy zachowawca już w nim żyje. Nie wiem, czy poza wyobraźnią można jeszcze wskrzesić jakoś to, co dawne. Ale warto chyba próbować, a przynajmniej do końca bronić tego, co ze Starego Świata jeszcze tu i ówdzie zostało. Kto wie? Może z tych resztek odrodzi się kiedyś Duch?

Fragment książki Bartosza Jastrzębskiego „Ostatnie Królestwo. Szkice teologiczno-polityczne", która ukazała się nakładem Wydawnictwa „Sic!"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

To, co w czasach Edmunda Burke'a [irlandzki filozof, twórca nowoczesnego konserwatyzmu – przyp. red. było ponurą antyutopią, stało się obecnie rzeczywistością. Wszechwładni dziś niemal liberałowie (a już zwłaszcza lewicujący) zachowują się, jakby spadli z Księżyca jako absolutne tabulae rasae, a przy tym panowie samych siebie, samodzierżawni monarchowie, w miniaturowych królestwach swych kruchych ciał, których władztwo gwarantuje system demokratyczny.

Sądzą też, iż znikną bez śladu, nie pozostawiając po sobie żadnego „opresyjnie" działającego na potomnych dziedzictwa, żadnego toksycznego „złego spadku", któremu ci ostatni winni byliby szacunek i lojalność. Wypisują się zatem z historii, a tym samym również z kultury – która zawsze jest przecież historyczną, opierając się na dziejowo ukształtowanych znaczeniach, sensach i wzorcach. Emancypując się jednak z historii i kultury, tracą oni wszelkie drogowskazy, które pozwoliłyby im czynić użytek z tak ważnej przecież dla nich autonomii. Wybierają zatem z życia to, co zabawne, „fajne", śmieszne; to, co lekkie, bezkonfliktowe i niebudzące niepokoju, słowem – „heheszki". Wybierają kulturę masową, czyli niekulturę, antykulturę (bo czy widział kto kiedy np. sztukę wypływającą wprost z ducha liberalnego oglądu świata?), manifestującą się jako niczym nieograniczony „pluralizm" powierzchownych i z reguły nieprzemyślanych stanowisk i postaw, których bezsensowne mnożenie uznawane jest dziś za naczelny przejaw kreatywności i oryginalności. Pluralizm, dodajmy, „prawie" (i owo „prawie" ustanawia tu istotną różnicę) niczym nieograniczony, bowiem liberalna, lewicująca antykultura wprowadza jednak właściwe sobie wykluczenia.

Pozostało 83% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Irena Lasota: Po wyborach