Andrzej Duda w pałacu bez obrońców

Odejście rzecznika Krzysztofa Łapińskiego jest sygnałem, że Andrzej Duda ma niewielu ludzi, na których może liczyć. To wszystko w czasie, gdy krążą plotki, że ktoś szykuje brutalny atak na cieszącego się wciąż dużym poparciem i dobrze sobie radzącego prezydenta.

Aktualizacja: 15.09.2018 13:26 Publikacja: 14.09.2018 00:01

Kto prowadzi w tym tańcu? Andrzej Duda, jego nowy rzecznik Błażej Spychalski (przodem) i stary Krzys

Kto prowadzi w tym tańcu? Andrzej Duda, jego nowy rzecznik Błażej Spychalski (przodem) i stary Krzysztof Łapiński w Pałacu Prezydenckim, 7 września 2018 r.

Foto: Reporter

Wrześniowa dymisja Krzysztofa Łapińskiego z funkcji prezydenckiego rzecznika zaskoczyła wszystkich. Politycy PiS i niektórzy dziennikarze szczerze wierzyli, że to on „napuszcza" prezydenta Andrzeja Dudę na macierzystą partię. Urosła cała mitologia: szarej pałacowej eminencji popychającej głowę państwa do samodzielnych ruchów.

Teraz nagle pojawiły się odwrotne mity: o Łapińskim zamkniętym w swoim gabinecie, pozbawionym dostępu do szefa. Czasem wskazuje się „sprawcę": Krzysztofa Szczerskiego, obecnego szefa prezydenckiego gabinetu. Miał on wcześniej „wykończyć" także Adama Kwiatkowskiego , którego zastąpił, czy poprzedniego rzecznika Marka Magierowskiego. Szczerski stał się w powtarzanych plotkach eksponentem grupy „krakusów", a więc starych przyjaciół Andrzeja Dudy, którzy mają nie dopuszczać innych albo szybko podcinać im skrzydła.

Chodziło o wizytówki

Ile w tym prawdy? Każda z tych dymisji była inna. Kwiatkowski, uchodzący za przyjaciela prezydenta, padł ofiarą ochłodzenia ich ludzkich relacji. Możliwe, że w jakimś stopniu jego rolę przy prezydencie zaczął odgrywać Szczerski. Zarazem dawny przyjaciel pozostał w kancelarii. Magierowski miał z kolei dość obwiniania go o drobne medialne wpadki.

Jakąś rolę w tych roszadach odgrywały zewnętrzne uwarunkowania polityczne. Ale było to skomplikowane. Kwiatkowskiego sam Jarosław Kaczyński podejrzewał, że nie sprzyja dobrym relacjom z partią matką. Ale prezydent zdegradował go dokładnie wtedy, kiedy te relacje zaczęły się pogarszać. Magierowski też uchodził za rzecznika niezależności wobec PiS. A jednak po odejściu z pałacu został przygarnięty przez pisowski MSZ, dziś zaś jest ambasadorem w Izraelu.

W teorii odejście Łapińskiego, którego pisowscy gorliwcy nazywali Czerepachem (w serialu „Ranczo" to główny doradca i zły duch wójta Kozioła), to krok w kierunku lepszych relacji z centralą partyjną na Nowogrodzkiej. Tyle że to odejście nie ma nic wspólnego z partyjną polityką. Możliwe, że nawet marginalizacja rzecznika przez Szczerskiego czy „krakusów" to opowieść wykreowana przez niego samego.

Dymisja była tak nagła, że w pałacu pojawiły się plotki o tym, jakoby Łapiński, tak jak kiedyś Magierowski, padł ofiarą niezadowolenia prezydenta za prawdziwe i wyolbrzymione wpadki. Ale zdaje się, że opowieść o zaskoczeniu tą decyzją samego Dudy jest opowieścią prawdziwą.

– Wybranie przez Krzyśka momentu odejścia i legenda przez niego wytworzona wokół tej dymisji to najsprawniejsza akcja PR, jaką przeprowadził, odkąd przyszedł do pałacu – dzieli się ironią jeden z prezydenckich ministrów. Ważny polityk PiS zauważa z kolei, że pośpiech był podyktowany prozaicznymi motywami: – Chodziło o to, żeby na Forum Ekonomicznym w Krynicy Łapiński mógł rozdawać wizytówki już w nowej roli, gracza w dziedzinie PR.

Ten sam polityk opowiada, że dla takich ludzi jak Marcin Mastalerek, były rzecznik PiS, czy jak Łapiński wzorem jest kariera Adama Hofmana. Wypchnięty z pisowskiej polityki, prowadzi firmę, która oferuje biznesowym graczom pomoc w rozpoznaniu rynku, bardziej politycznego niż ekonomicznego. Ona się rozwija, zatrudniając także znanych dziennikarzy, jak były szef „Super Expressu" Sławomir Jastrzębowski czy ostatnio Igor Janke. – Mastalerkowi i Łapińskiemu zamarzyło się coś podobnego, chociaż nie wiadomo, czy jest na to miejsce – zauważa mój rozmówca.

Naprawdę krótka ławka

Łapiński mógł się czuć przemęczony czy marginalizowany, ale nie to było powodem głównym jego odejścia. W teorii prezydent powinien być rozżalony jego nielojalnością. I może obwiniać o nią także i Mastalerka. A jednak – co zaskakujące – następcą Łapińskiego został człowiek z tego samego kręgu, kolega obu panów Błażej Spychalski.

Wygląda to, jakby odchodzący rzecznik sam wytypował swego następcę. Choć ostatnio Spychalski, rocznik 1985, był szefem gospodarki wodno-kanalizacyjnej w Tomaszowie Mazowieckim, w przeszłości kierował biurem poselskim Łapińskiego właśnie.

Oczywiście, nowego rzecznika poznał kiedyś sam Duda, przy okazji jego działalności na Nowogrodzkiej i przy kampanii wyborczej z 2015 r. Istotne jednak, że sięgnął do tego samego co wcześniej zagłębia kadr. Przy czym, o ile Łapiński był jakoś tam rozpoznawalnym politykiem, o tyle Spychalskiego nie zna nikt poza wąskim gronem ludzi pracujących dla PiS. Jeśli ktoś o nim pamięta, to tylko w związku z jedną historią – piętnował kiedyś na Facebooku mainstreamowych dziennikarzy jako „resortowe dzieci". Poczuł się nawet zmuszony do tłumaczenia się z tamtej historii.

To dobra ilustracja krótkiej ławki przy prezydencie. Politycy PiS często powtarzali jak mantrę, że Dudzie nie ma kto doradzać w dziedzinie polityki. Było to podszyte niechęcią do jego posunięć, ale coś w tym jest. Głównym politycznym doradcą Andrzeja Dudy jest... Andrzej Duda.

Jedyny w miarę doświadczony polityk w jego otoczeniu – Krzysztof Szczerski – zdaje się najbardziej interesować dyplomacją, a choć w dziedzinie polityki krajowej spełniał rolę łącznika prezydenta z Nowogrodzką, ta jego rola osłabła, gdy nie przyjął z rąk Kaczyńskiego MSZ. Inni są co najwyżej niezłymi ekspertami (Paweł Mucha jako prezydencki prawnik, Paweł Soloch jako szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego). Ważne stanowiska obsadzają z nagła awansowani o pięć szczebli w górę pisowscy działacze, tacy jak Spychalski czy nikomu nieznana szefowa prezydenckiej kancelarii Halina Szymańska, wcześniej radna zachodniopomorskiego sejmiku.

Oczywiście pustka wokół jakiejś postaci nie jest czymś niezwykłym. Mateusz Morawiecki też nie ma stabilnego zaplecza politycznego ani eksperckiego, a wokół siebie wręcz niewiele osób, którym ufa. Jednak na niego pracuje przynajmniej całkiem spora rządowa machina. Na prezydenta bardzo mało osób i z nie zawsze dobrym skutkiem.

Fregatami po głowie

Praca dla niego to wciąż boczny tor. Pójście do Kancelarii Premiera otwiera szereg politycznych możliwości. Prezydentowi znacznie trudniej cokolwiek komukolwiek załatwić, nawet jeśli nie spełniły się groźne wizje kordonu sanitarnego z czasów wojen z PiS o sądowe weta z lata zeszłego roku. Tu nie idzie się po realną władzę nad czymkolwiek.

Formalnie w pałacu nie ma powodów do niepokoju. Lekko spadły dobre oceny prezydenckiej pracy, ale to wciąż 58 proc. Wskaźnik zaufania jest jeszcze wyższy – 66 proc., nikt z klasy politycznej nie ma tak wysokiego. Rok temu było to 72 proc. Ale dwa lata temu – 62.

Prezydent wciąż może liczyć na zwycięstwo z Donaldem Tuskiem (choć uzyskałby je z trudem). I chyba wciąż jest kandydatem PiS, choć najbardziej stanowcze deklaracje Kaczyńskiego w tej sprawie padły przed ostatnim prezydenckim wetem wobec zmian w ordynacji do europarlamentu, które rozsierdziło partię.

Trudno jednak nie zauważyć kilku prezydenckich porażek. Każda z nich miała inną przyczynę. A jednak jak w soczewce skupiają one problemy tego ośrodka politycznego. I powinny być dzwonkiem ostrzegawczym.

Prezydent jak rzadko kiedy zaangażował swój autorytet w konkretną operację dotyczącą uzbrojenia polskiej armii. Miał przywieźć z wizyty w Australii używane fregaty dla wzmocnienia potencjału obronnego na Bałtyku. Za czasów ministrowania Antoniego Macierewicza było to niemożliwe, ale teraz prezydencki BBN związał się w tej sprawie sojuszem z nowym szefem MON Mariuszem Błaszczakiem. Obie instytucje potrzebowały sukcesu.

Racje co do sensu sprowadzania tych fregat były podzielone. Czym kierował się premier Morawiecki, blokując to w ostatniej chwili, ciężko powiedzieć. Interesami lobby stoczniowego? Uwagami niektórych speców od wojskowej techniki? Czy narastającą niechęcią do Błaszczaka, którego szef rządu chciałby zastąpić szefem swojej kancelarii Michałem Dworczykiem?

A może jednak także zamiarem przycięcia skrzydeł prezydentowi, żeby nie szarogęsił się w tej sferze polityki i nie korzystał na niej wizerunkowo. Relacje obu panów są po początkowych przyjaznych gestach chłodne i nacechowane nieco abstrakcyjną rywalizacją.

Czy można było to przeprowadzić wcześniej, a nie czekać, aż Szczerski zapowie, że prezydencka delegacja jedzie do Australii po fregaty? Może to skutek chaosu, a może jednak premedytacji – w obu wersjach kompromituje to brakiem powagi polskie państwo. MON mógł się przynajmniej wykręcić, że w ogóle takiej transakcji nie planował. Wszystko spadło na barki prezydenta.

Krzykacze i nerwy

Kolejna wpadka to prezydenckie zdenerwowanie w III Liceum w Gdyni, gdzie 3 września Andrzej Duda musiał się zderzyć z wrogimi okrzykami, najpierw zza okien szkoły, ale potem i w sali. Prezydent co i rusz spotyka się z takim polowaniem na siebie.

Wytrzymał wrzaski Obywateli RP na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego, kiedy 8 marca wygłaszał ważne przemówienie dotyczące zdarzeń sprzed 50 lat i relacji polsko-żydowskich. Zniósł ściganie go przez krzykaczy w szczecińskich lasach, kiedy pojechał odwiedzić obóz harcerski, między innymi młodych ludzi, którzy przed rokiem przeżyli tragedię w Suszku. Tym razem dał wyraz emocjom. To były drobne gesty, ale natychmiast podchwycone i zwielokrotnione przez media.

Problem w tym, że ta akurat szkoła to bastion wpływów opozycji. Ludzie z otoczenia prezydenta upierają się, że błędu nie było. – Andrzej Duda jeździ w różne miejsca, nie wybiera ich pod kątem politycznych sympatii – tłumaczy mi urzędnik kancelarii.

Jednak osoba zatrudniona w tejże kancelarii w czasach dawniejszych opowiada, jak było za Kwaśniewskiego i Komorowskiego, ba, w pogrążonym w personalnych zamętach pałacu Lecha Kaczyńskiego. Miejsca, do których jeździł prezydent, poddawane były wszechstronnemu, także politycznemu, sprawdzeniu. W tym przypadku swoją rolę odegrał upór Agaty Dudy, żony prezydenta, która oddana nauczycielskim kontaktom i sentymentom chciała wizyty w tej akurat szkole. Pani prezydentowa do polityki się nie miesza, ale potrafi zamieszać w organizacyjnych szczegółach. Niemniej jednak samo sprawdzanie jest nawykiem zanikającym. Urok improwizacji wciąż młodego i pewnego siebie Dudy? Czy jednak brak profesjonalizmu?

Prezydent uwielbia zanurzać się w tłumie, ale czyha tu sporo, i chyba coraz więcej, niebezpieczeństw. Ostatnio podczas wizyty w Zgorzelcu na rzucone przez kogoś pytanie o zamknięty jedyny zakład w miejscowości Pieńsk rzucił w odpowiedzi: „otworzą następny", co naraziło go w internecie na porównania z Bronisławem Komorowskim radzącym młodej osobie wziąć kredyt. Następnego dnia wrażenie próbowano zatrzeć żądaniem wyjaśnień od wojewody i konsultacjami z burmistrzem Pieńska, ale przecież za parę tygodni nie tyle cała historia będzie mieć znaczenie, ile krótka migawka. Takie migawki to dziś tworzywo każdej kampanii.

Oczywiście, Duda może podjąć ryzyko, ba, czynić z takiego ryzyka wręcz swoją markę. Warto jednak to przynajmniej z kimś przedyskutować, żeby nie być później zaskoczonym efektami. Bo reakcje publiki bywają kapryśne.

Czy strzyc Żeromskiego?

Trzeci kłopot prezydenta to wpakowanie się, przy okazji niekontrowersyjnego narodowego czytania „Przedwiośnia", w awanturę o zmiany w tekście dokonywane przez Andrzeja Dobosza. Wycinanie przymiotników czy słówka „tudzież" stało się już przysłowiowe, dając opozycyjnym mediom i środowiskom asumpt do hałaśliwej akcji na rzecz obrony kultury zagrożonej podobno przez psujów z Pałacu Prezydenckiego.

Ta akcja szybko przycichła, kiedy przypomniano, że to samo robił na polecenie Bronisława Komorowskiego przed narodowym czytaniem poeta Bronisław Maj. Nazywano to już wtedy „adaptacją tekstu". A Wojciech Kolarski, minister w kancelarii odpowiedzialny za tematykę kulturalną, zauważa kąśliwie w rozmowie ze mną, że awanturują się środowiska znane z poparcia dla wszelkiego typu przeinaczeń i uwspółcześnień dawnej sztuki. Równocześnie Kolarski zapowiedział debatę w pałacu prezydenckim – właśnie na temat granic ingerencji w dawne dzieła.

Zauważając w tym dziwną obrotowość stanowisk, ja dalej jednak nie rozumiem konieczności przystrzygania tekstu Stefana Żeromskiego, który przecież i tak prezentowany jest tylko we fragmentach. Podczas debat u prezydenta konserwatywni intelektualiści nieraz piętnowali przykłady nieposzanowania dawnej literatury, uwspółcześniania wszystkiego na siłę itd. Teraz dano kulturowej lewicy pretekst, aby to ona wystąpiła w obronie tradycji. Nawet jeśli to maskarada, to trochę na własne zamówienie.

Każda z tych historii może być traktowana jako przykład ukaranej nieostrożności. Porażka w sprawie fregat, następstwo niepewnych aliansów z pisowskim ministrem to pochodna kruchej pozycji ustrojowej prezydenta, podobnie zresztą jak wcześniejsze obcięcie przez PiS jego inicjatywy dotyczącej konstytucyjnego referendum. Obrazek z gdyńskiego liceum to konsekwencja ryzykownej taktyki pojawiania się wszędzie. Wojna wokół „strzyżenia" powieści Żeromskiego wynika z realnego błędu merytorycznego, tyle że będącego następstwem rutyny instytucji.

Mówi, co myśli

Ta prezydentura bywa opisywana przez liberalne media co najmniej raz na tydzień w kategoriach totalnej klęski. Prezydent raz ma być upokarzany przez własny obóz, to znów ginąć pod ciężarem oskarżeń o udział w pisowskim bezprawiu. Opisy te są na ogół przesadne, zabarwione wyjątkowymi emocjami, a co do diagnoz chybione.

Andrzej Duda nie stracił poparcia swoich pisowskich wyborców, a zarazem wciąż ma poparcie szersze niż jego partia. Nawet jeśli jest to poparcie letnie czy warunkowe, jego zygzakowata linia polityczna bardziej się sprawdziła niż nie. Jest na nią zresztą skazany – i przez niejasne miejsce prezydenta w konstytucji, i przez konflikt między lojalnością wobec swoich a koniecznością szukania szerszego zaplecza.

Warto też zauważyć, że nawet jeśli prezydent nie uniknął lapsusów, jego harcerska prostolinijność pozwala mu się w ostateczności wybraniać. Przyjdzie jeszcze czas na ocenę jego wpływu na rzeczywistość. Czy na przykład jego weto w sprawie regionalnych izb obrachunkowych nie powstrzymało zakusów PiS na ograniczanie uprawnień samorządów? Dał przecież jasny sygnał: jestem z samorządowcami.

Jednak budzi on wciąż furię środowisk opozycyjnych jako ten, który powinien się dogłębnie zbuntować. Podsyca tę wściekłość wrażenie, że jest przecież człowiekiem z „tego świata", dobrze wychowanym prawnikiem, który zapisał się kiedyś do Unii Wolności. Tyle że warto powtórzyć coś, co jest przyjmowane z niedowierzaniem. Prezydent sam jest swoim głównym doradcą i na ogół kieruje się przekonaniami. Można zrozumieć emocje wokół brutalnie traktowanych sądów, ale Andrzej Duda wierzy w konieczność przytarcia nosa prawniczej oligarchii. Gdyby nie wierzył, nie znalazłby się kiedyś w PiS.

Ostatnio ma na swoim koncie więcej wypowiedzi twardych, ortodoksyjnie pisowskich. Jak w kościele świętej Brygidy, gdzie wrócił do oskarżeń pod adresem III RP, czy w Leżajsku, gdzie bagatelizował znaczenie Unii Europejskiej. Ponieważ w tym czasie Morawiecki zaczął słowny marsz ku centrum, pojawiły się nawet plotki o jakimś nowym podziale ról między nimi. Ale o żadnym scenariuszu nie ma tu mowy. Prezydent mówi, co myśli. Może podświadomie dąży do zasypania podziałów wewnątrz swego obozu, ale kalkulacji w tym niewiele.

Odniósł kilka sukcesów taktycznych, choćby pozbywając się z rządu Macierewicza. A choć przypisują mu zamiary przebudowywania sceny politycznej wspólnie z Ruchem Kukiz '15, jest zbyt trzeźwym realistą, aby się do tego zabierać – przynajmniej dopóki na czele Zjednoczonej Prawicy stoi Jarosław Kaczyński. Zarazem jako człowiek politycznie samotny, skazany na kluczenie i grzeczny może się wydawać wdzięczną ofiarą napaści, niejako w zastępstwie okopanego, uzbrojonego po zęby pisowskiego obozu. I kto mu wtedy, wobec słabości zaplecza, pomoże odeprzeć atak?

Kiedy odchodził Łapiński, w internecie pojawiły się plotki, że szykuje się wyjątkowo potężny atak na Dudę przy użyciu jakichś informacji z przeszłości. Wielu już polityków doznało podobnych plotek, często okazywały się, że to strachy na Lachy. Łatwo takimi plotkami zranić czy zastraszyć, bo przecież kompletnie nie wiadomo, o co chodzi.

Gdyby jednak prezydent stał się celem czegoś podobnego, lepiej, żeby miał na kogo liczyć.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wrześniowa dymisja Krzysztofa Łapińskiego z funkcji prezydenckiego rzecznika zaskoczyła wszystkich. Politycy PiS i niektórzy dziennikarze szczerze wierzyli, że to on „napuszcza" prezydenta Andrzeja Dudę na macierzystą partię. Urosła cała mitologia: szarej pałacowej eminencji popychającej głowę państwa do samodzielnych ruchów.

Teraz nagle pojawiły się odwrotne mity: o Łapińskim zamkniętym w swoim gabinecie, pozbawionym dostępu do szefa. Czasem wskazuje się „sprawcę": Krzysztofa Szczerskiego, obecnego szefa prezydenckiego gabinetu. Miał on wcześniej „wykończyć" także Adama Kwiatkowskiego , którego zastąpił, czy poprzedniego rzecznika Marka Magierowskiego. Szczerski stał się w powtarzanych plotkach eksponentem grupy „krakusów", a więc starych przyjaciół Andrzeja Dudy, którzy mają nie dopuszczać innych albo szybko podcinać im skrzydła.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów