Tyszka-Drozdowski: List konserwatywnego sceptyka czyli liberalizm jako religia polityczna

Liberalizm stanowi religię polityczną. Nie pachnie mesjanizmem w takim stopniu jak komunizm albo nazizm, lecz posiada swoje dogmaty i wierzy, że gdy już zapanuje – powstanie nowy człowiek. To wizja nieziszczalna.

Publikacja: 24.08.2018 18:00

Google czy Facebook stworzyły własny wariant liberalizmu przypominający Dziki Zachód, w którym wszys

Google czy Facebook stworzyły własny wariant liberalizmu przypominający Dziki Zachód, w którym wszystko im wolno, bo nie ma żadnego stanowczego szeryfa, który by im przeszkodził. A klasa polityczna jest oczarowana technoliberalizmem, bo nie chce zostać wyrzucona na mieliznę historii, dlatego wspiera go i mówi o nim na każdym kroku

Foto: shutterstock

Bonapartystowski polityk Émile Ollivier po upokarzającym końcu Drugiego Cesarstwa wydawał wielotomowe dzieło, w którym dowodził, że wszystko szło w dobrym kierunku. Zasady, na których stały rządy Napoleona III, uważał za najlepsze z możliwych. Mam poczucie, że elity wyznające liberalizm zachowują się podobnie, nie znają pokory.

Liberalizm nie umie się zreflektować, bo nie docenia człowieka. Jednostka, oderwany od wspólnoty atom, to nie do końca człowiek – w tym znaczeniu, że jego obraz ulega deformacji. Są takie strony ludzkiej natury, które zostały przez liberałów niedoszacowane, i takie, które przesadnie dowartościowali. Sprawia to, że nie są w stanie dostrzec najważniejszych zagadnień naszej epoki.

***

Taką palącą kwestię stanowi technoliberalizm, czyli liberalizm rodem z Doliny Krzemowej. Klasa polityczna jest nim oczarowana, bo nie chce zostać wyrzucona na mieliznę historii, dlatego wspiera go i mówi o nim na każdym kroku. Macron obiecał, że przekształci Francję w „naród startupów". Startup to utopia naszych czasów; każdy, kto ma własną wizję, znajdzie chętnego inwestora, zdolnych programistów i „zmieni świat".

Rzeczywistość nie jest taka prosta. Większość startupów upada równie szybko, jak powstaje. Atmosfera pracy, która ma mieć w sobie coś z kreatywnej burzy mózgów, nieskrępowanej, ledwo skierowanej na pewien tor twórczości – to warunki, które okazują się cięższe i mniej przychylne pracownikom niż inne formy zatrudnienia. Niepewność jutra przemianowuje się na dynamizm, konieczność ciągłego przekwalifikowywania nazywa się instynktem kreatywności, nikt nie mówi o nadliczbowych godzinach pracy, bo przecież cały zespół chce „zmienić świat" swoją aplikacją.

Wielkie koncerny informatyczne – funkcjonujące pod skrótem GAFA (Google, Apple, Facebook, Amazon) – wymykają się państwom. Ich możliwości powstrzymywania zapędów tych firm są mocno ograniczone. Google czy Facebook stworzyły własny wariant liberalizmu przypominający Dziki Zachód, w którym wszystko im wolno, bo nie ma żadnego stanowczego szeryfa, który by im przeszkodził.

Te niepodzielne rządy technoliberalizmu prowadzą do przekształcenia sposobu naszego życia. Wcześniej technologia służyła człowiekowi jako wsparcie, teraz organizuje jego życie. Myślę o Siri i Google Now, ale nie tylko. Coraz więcej przedmiotów, od domów przez samochody po piekarniki, podłącza się do jednej sieci, która dostarcza wielkim korporacjom danych dotyczących naszego życia i nawyków. U nas dzieje się to powoli, w Stanach nabiera tempa, a skoro cały Zachód stanowi imitację Stanów (z odrobiną, i to coraz rzadszego, kolorytu lokalnego), więc i my musimy brać pod uwagę konsekwencje tych przemian. Weźmy sobie do serca słowa Davida Runcimana, politologa z Cambridge: Zuckerberg jest groźniejszy od Trumpa.

Przez ostatnie cztery dekady liberalizm podkopywał sam siebie, przyczyniając się do wzrostu dysproporcji majątkowych. Klasa średnia ubożała, na Zachodzie przyszło na świat pierwsze od jakiegoś czasu pokolenie, które będzie biedniejsze od swoich rodziców. Teraz dokłada się do tego postępująca robotyzacja i wtargnięcie do gospodarki sztucznej inteligencji. Przeświadczenie, że sztuczna inteligencja pozbawi pracy jedynie robotników fabrycznych, to naiwność. Maszyny opanują usługi, powoli zabiorą też pracę chirurgom, agencjom reklamowym, księgowym i sekretarkom. Prognozy z różnych źródeł brzmią pod tym względem zgodnie i ponuro.

Dolina Krzemowa posiada własny światopogląd. Bieżące spory sprawiają, że w Polsce się nad tym nie zastanawiamy. Twórcy najnowszych technologicznych cacek, informatycy z Silicon Valley, uważają bowiem, że człowiek to za mało; jest zdefektowany, niedostatecznie rozwinięty, można i trzeba go ulepszyć albo zastąpić czymś sprawniejszym. Ci ludzie śnią o wiecznej młodości, nie chcą umierać i pragną to osiągnąć różnymi drogami: jedni poprzez ingerencję w genom, inni poprzez scalenie człowieka z maszyną. Liberalizm nie ma tu żadnej gotowej odpowiedzi, nie myśli o tym. Dopuszcza wiele prawd, dopuszcza, że komuś może się wydać, iż granice ludzkiego istnienia są za ciasne i należy naturę ludzką przerobić.

***

Drugi problem, którego liberałowie nie rozumieją, to populizm. Są zdania, że daliśmy się populistom nabrać. Że to oszustwo polityczne i manipulacja. Podstawowy błąd optyki liberalnej tkwi właśnie tu: populiści nie stanowią przyczyny zapaści demokracji na Zachodzie, lecz oznakę choroby. To nie dlatego „źle się dzieje w państwie duńskim", bo wygrywają populiści, tylko na odwrót, populiści wygrywają, bo „źle się dzieje w państwie duńskim".

Istnieje zasadnicza różnica, której liberałowie nie dostrzegają. Chodzi tu o granicę między populizmem a demagogią. Demagodzy podsycają podłe namiętności, zdobywają władzę, żerując na najniższych instynktach. Populiści odpowiedzieli na te potrzeby, które są z gruntu szlachetne, jak patriotyzm, pamięć, przywiązanie do tradycji. John Gray bystrze zauważył, że liberalizm przepoczwarzył się w hiperliberalizm – doprowadził w społeczeństwach zachodnich do ostrego stanu zapalnego. Uczelnie weszły pod zarząd trybunałów politycznej poprawności, są pewne tematy, których nie wolno poruszać, pewne poglądy, które uniwersytet z góry wyklucza. Gray odwołuje się do przykładu kolonizacji, którą postrzega się jako absolutne zło, redukując całą złożoność problemu. Według dzisiejszych standardów Karol Marks zostałby napiętnowany, bo w swoim czasie śmiał twierdzić, że angielska kolonizacja Indii miała swoje plusy. Tę listę można rozwijać, bo i przywódca francuskich socjalistów Jean Jaures chwalił francuską obecność w Algierii, podkreślając jej zasługi cywilizacyjne. Dyskusja przesunęła się mocno na lewo. Za mocno.

To przesunięcie dało też początek nienawiści Zachodu do siebie samego. Na przeszłość wolno patrzeć tylko pod jednym kątem – widząc w niej pasmo zbrodni i potworności, tradycja to zbiór przesądów, pamięć – koniecznie, ale o ofiarach Zachodu, czyli właściwie o całym globie, bo nie ma miejsca, gdzie Zachód by kogoś nie skrzywdził. Ta autoagresja pokrzyżowała asymilację, nikt nie chce się integrować z Francuzami albo z Anglikami, nie chce się przyłączyć do narodu kryminalistów. Ta ciągle podbijana nienawiść i samobiczowanie doprowadzają do aberracji, pokroju tych, które miały miejsce w Paryżu, gdzie zorganizowano „antyrasistowską" manifestację pierwszomajową, w której zakazano uczestniczyć białym, a na paryskich uczelniach okupujący budynki studenci mazali napisy takie jak „śmierć białym" czy „Anty-Francja zwycięży".

Uderzanie we wspólnotę, niszczenie tożsamości, która ją spaja, powoduje rozdrabnianie społeczeństwa na mniejszości. Podziały politycznie nie zarysowują się według tego, kto ma jakie zdanie na temat rynku albo zakresu władzy prezydenta, lecz według różnic przedpolitycznych: rasowych albo płciowych. Ogołocenie społeczeństwa ze spoiwa – z wartości, tradycji, wspólnych bohaterów – wprowadza tyranię mniejszości. Pewne tożsamości są dozwolone, a inne ośmieszone. Bycie Francuzem to prawie zbrodnia, bycie Algierczykiem to zaszczyt. Głos oddany na populistów to wyraz gniewu, większość upomina się o należne jej prawa. Amerykanie i narody Europy mają dość traktowania ich – by użyć wyrażenia Hillary Clinton – jako „basket of deplorables", odrzuconych i godnych pożałowania. Mają dość dekonstruowania tradycji i wmawiania winy za całe zło na świecie. Domagają się szacunku, a nie ciągłego pouczania.

Populizm przypomina, że to nie do końca prawda, iż człowiek pragnie być przede wszystkim jednostką wolną od wszystkich więzów. Zmiany w elektoratach europejskich i amerykańskich dowodzą, że człowiek potrzebuje zakorzenienia. Chce stabilności antropologicznej i zakotwiczenia, a nie dryfu w pyle atomów, na które rozpadają się społeczeństwa. Dlatego zasadniczy podział współczesnego świata to podział na zakorzenionych i wykorzenionych albo, jak ujął to brytyjski socjolog David Goodhart, na „somewheres" i „nowheres". Dotąd panowała ideologia zglobalizowanej, korporacyjnej elity, której obojętne, czy urodziła się w Bangkoku, czy w Barcelonie. Dominujący światopogląd nie oznacza jednak światopoglądu większości.

Jednym ich pamięć i ojczyzna są drogie, dla innych stanowią obciążenie, krępujący ładunek, którego należy się pozbyć. Ci drudzy, dla których narody z ich historią to uwierający balast, chcieli narzucić swój punkt widzenia całej reszcie. Traktowali swoją perspektywę jako szeroką formułę, na którą wszyscy powinni się zgodzić. Ci, którzy hołdują jakimś tożsamościom, troszczą się o tradycje, są postrzegani jako niedojrzali. Jeszcze nie zrozumieli.

Liberalizm, to kolejna dobra uwaga Graya, stanowi religię polityczną. Nie pachnie mesjanizmem w takim stopniu jak komunizm albo nazizm, lecz posiada swoje dogmaty i wierzy, że gdy już zapanuje – powstanie nowy człowiek. Ten nowy człowiek będzie wolny od historii, narodów, religii, wojen i konfliktów, bo już nie będzie o co się spierać, wszyscy będą z ironią podchodzić do każdego wierzenia, trzymać wszystkie przekonania na dystans. Człowiek jest tak zbudowany, że ta wizja jest nieziszczalna.

Istnieją różne style życia, chcemy jednak wziąć na barki ciężar przeszłości, bo tylko dzięki niemu czujemy, że nasze życie, parafrazując Marksa, nie rozpływa się w powietrzu. Nabiera konturu dopiero z chwilą, gdy jesteśmy umocowani w czymś, co było wczoraj i przetrwa jutro.

***

Jestem konserwatystą, bo wszystkie pokolenia chciały dotąd zmienić świat. Chciałbym, aby moje pokolenie uchroniło go przed rozpadem. Narody i języki, obyczaje i tradycje to wszystko twory historyczne, a więc kruche, które na jakimś wirażu historii mogą się rozpaść, wystarczy mocniejszy podmuch dziejów, aby je zmieść. Konserwatysta troszczy się o spuściznę, jaką przekazali mu poprzednicy, liberał, jak napisał francuski monarchista Léon Daudet, „naraz czci Boga i szanuje diabła, dąży do ładu i schlebia anarchii". Dziś, w momencie gruntownych przemian, liberalizm – jego taktyczne niezdecydowanie – to szalenie ryzykowny wybór. W obliczu katastrofy – najgorszy.

Krzysztof Tyszka-Drozdowski jest historykiem idei. Bada polską myśl konserwatywną i francuski monarchizm

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Bonapartystowski polityk Émile Ollivier po upokarzającym końcu Drugiego Cesarstwa wydawał wielotomowe dzieło, w którym dowodził, że wszystko szło w dobrym kierunku. Zasady, na których stały rządy Napoleona III, uważał za najlepsze z możliwych. Mam poczucie, że elity wyznające liberalizm zachowują się podobnie, nie znają pokory.

Liberalizm nie umie się zreflektować, bo nie docenia człowieka. Jednostka, oderwany od wspólnoty atom, to nie do końca człowiek – w tym znaczeniu, że jego obraz ulega deformacji. Są takie strony ludzkiej natury, które zostały przez liberałów niedoszacowane, i takie, które przesadnie dowartościowali. Sprawia to, że nie są w stanie dostrzec najważniejszych zagadnień naszej epoki.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów