Jest w tym paradoks, że najlepszą rozrywkę daje widzom poszukiwanie morderców, oszustów, zboczeńców, złodziei. Na dodatek wraz ze wzrostem wyrafinowania gatunku, częściej zdarza się twórcom sympatyzować z czarnymi charakterami. Dokładnie takie emocje gwarantuje „Węgierska robota". Sprawnie uszyta opowieść o chłopaku napadającym na banki w latach 90. ubiegłego wieku. Można zarzucić, że historia to nieco sztampowa, ale że oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, to sztampę można zarzucić bezkarnie jedynie faktom.

Ogląda się to przyjemnie, z odpowiednim napięciem. Bandzior budzi sympatię, w przeciwieństwie do policjantów. Czasami można nawet mieć patriotyczny żal, że nad Wisłą filmy kryminalne nie są tak sprawnie zrealizowane. Gdyby jednak przyjrzeć się dokładnie fakturze materiału, z którego uszyto całość, to można dotrzeć fastrygi, a nawet nadprucia. Wątek miłosny zbudowany został bowiem z tektury, którą emocjonalny ogień mógłby tylko spalić, czego scenarzysta nie chciał chyba ryzykować. Bandzior jest ładny i młody, policjant gruby i brzydki, ale w gruncie rzeczy nie ma żadnego, racjonalnego powodu, by sympatyzować ze złodziejem, bo mimo aparycji, jest on typem dość prymitywnym. Moralną rację ma obleśny oficer, pociągający wódkę z flaszki w trakcie przesłuchania. Lecz nie o moralną rację przecież tu chodzi, tylko o rozrywkę tłumu. A tę film węgierskiego reżysera dostarcza. I to opartą na faktach.

„Węgierska robota" reż. i scen. Nimród Antal, dystr. Bomba Film

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95