Bandyci warszawscy - wspomnienia żołnierzy Powstania Warszawskiego

Zbigniew Peć, Barbara Otwinowska | Szefowie transportu za każdym razem rozpytywali się, telefonując do miejscowych Arbeitsamtów, czy nie potrzeba rąk do pracy. Nikt nas jednak nie chciał. „Mamy już dość tych warszawiaków" – odpowiadano. I tak przejechaliśmy przez całe Niemcy, aż do Renu. Przedstawiamy dwa fragmenty książki „Przerwany sen o Warszawie" – zbioru rozmów z powstańcami warszawskimi represjonowanymi przez nazistów, a potem przez komunistów.

Aktualizacja: 31.07.2016 14:53 Publikacja: 29.07.2016 07:00

Foto: materiały wydawnictwa

Zbigniew Peć

"Plus Minus": Jak wyglądały pierwsze chwile w Auschwitz?

Wyładowano nas na tej słynnej rampie w Brzezince. Krzyki esesmanów, psy, strzelanie w powietrze... Chodziło o zastraszenie, złamanie nas już na początku, żebyśmy psychicznie znaleźli się w określonym miejscu. Popędzili nas obok krematorium do tak zwanej mykwy, czyli łaźni. Ten budynek ocalał, teraz znajduje się w nim muzeum. Ostrzygli nas, zostawiając na środku grzebień. W ten sposób łatwo mogli odróżnić „bandytów warszawskich", jak nas nazywali, od reszty więźniów. Dostaliśmy pasiaki i drewniaki. Ale nie były to te pełne holenderskie drewniaki, tylko drewniana podeszwa z płócienną górą. Otrzymałem numer 199053. Potem trafiliśmy na teren kwarantanny. Część tych drewnianych, końskich baraków stoi do dziś. Zaprowadzili nas na blok numer sześć. Przywitał nas blockältester, czyli blokowy, którym był więzień kryminalny: „Jestem doktor Kowalski z Krakowa! Wy warszawskie skurwysyny, ja was tu nauczę żyć!". Zaczął nam wygrażać i cały czas był bardzo ordynarny. Jak się potem okazało, to był jego normalny sposób zwracania się do heftlingów, czyli więźniów. Stały przed nim dwa wiadra. Kazał oddać wszystkie rzeczy, które udało się ludziom przemycić do obozu. I niektórzy zaczęli wrzucać tam przedmioty, które udało im się jakoś ukryć w butach czy gdzie indziej. Robili to ze strachu. Zresztą strach to było coś, co towarzyszyło nam w obozie przez cały czas. Blokowy poinformował nas, że musimy być bezwzględnie posłuszni jemu, jego pomocnikom, no i oczywiście niemieckiej załodze obozu. No i jeszcze jedno, co zresztą wielokrotnie nam powtarzano: że jedyna droga na wolność wiedzie przez piece, a potem górą – przez komin krematorium. To właśnie blokowy razem ze swoimi pomocnikami utrzymywał dyscyplinę. Gdy ktoś coś przeskrobał, funkcyjni wymierzali karę na oczach wszystkich, w baraku. Na ziemi, pośrodku budynku, wzdłuż całej jego długości biegł wymurowany przewód kominowy. Z jednej strony było palenisko, a z drugiej komin. Taki rodzaj ogrzewania. Jesienią, podczas mojego pobytu w obozie nie było ono wykorzystywane, więc więzień musiał położyć się na tym podwyższeniu, a głowę wkładał w palenisko. Funkcyjni wymierzali mu określoną liczbę batów. Zdarzało się, że po takiej chłoście więźnia od razu odnoszono na krankenbau.

Czyli?

Do szpitala dla więźniów. Z tym że trafienie tam było najgorszą rzeczą, jaka mogła kogoś spotkać. Większość osób stamtąd nie wracała. To była wykańczalnia. Następnym przystankiem było krematorium.

Jak wyglądała obozowa codzienność?

Rano i wieczorem odbywały się apele, które mogły trwać dość długo. Na szczęście pogoda nam dopisywała, bo to była ładna jesień. Od czasu do czasu, może raz na tydzień, odbywały się dodatkowe apele, tak zwane szwancparady. Staliśmy w rzędach z opuszczonymi spodniami, a esesman, prawdopodobnie lekarz, przechodził między nami. Nie wiem, może szukali obrzezanych... W ciągu dnia uczyliśmy się zdejmować i nakładać czapki albo całymi godzinami maszerowaliśmy i śpiewaliśmy: „Góralu, czy ci nie żal" lub taką kawaleryjską piosenkę o Madeleine. Gdy coś było nie tak, w ruch szły lagi funkcyjnych. Zresztą nie tylko wtedy. Już od rana, przy budzeniu były w użyciu, potem szybko gonili nas na blok sanitarny i na apel. Tam też, gdy ktoś na przykład nierówno stanął, można było oberwać. Ja osobiście nigdy nie dostałem – zawsze starałem się trzymać w środku grupy. Bicie było jednak codziennością. Każdy z tych pomocników chciał się popisać przed blokowym, udowodnić, że blockältester dobrze zrobił, wybierając właśnie jego. Zależało im na tych stanowiskach z kilku powodów. Nie tylko sami nie byli bici, ale to właśnie oni dzielili między siebie najlepsze porcje jedzenia. Mieli gęstszą zupę, mieli jej więcej, tak samo chleba. Jeśli trafił się kawałek kiełbasy, też był dla nich. Rozdzielali to między siebie w sztubie blokowego, a dopiero pozostałość szła do nas. Cały czas mieliśmy poczucie, że nie dostajemy stu procent tego, co było dla nas przeznaczone. A byliśmy coraz bardziej głodni. Jedzenie śniło się nam po nocach. Rano dostawaliśmy jedynie jakąś lurę, ani to kawę, ani miętę, nie wiadomo co – po prostu jakąś nalewę. Na obiad była zupa, na którą mówiliśmy „rosół". Robiony był z pokrojonej suszonej brukwi, ale rzadko na tę brukiew można było trafić. Wieczorem kawałek chleba, czasem kawałek zielonej margaryny. Wiele razy próbowałem zostawić sobie część tego chlebka na rano, jednak głód był taki, że nie było szans – człowiek nie zasnął, dopóki tego nie zjadł. Spaliśmy na deskach – była tam jakaś sieczka, niezmieniana chyba od lat, ale gnaty bolały. Przewracaliśmy się więc na komendę – bo spaliśmy po ośmiu na jednej pryczy, ściśnięci jak sardynki w puszce. Mogliśmy leżeć jedynie na boku. Na plecach się nie dało.

Była jakaś szansa na dodatkowe jedzenie?

Zupę przywożono w beczkach i więźniowie, którzy nie podpadli funkcyjnym, byli wybierani do wylizania tych beczek. Niektórzy wydrapywali łyżkami nawet to rozmoknięte drewno. Pamiętam, że esesmani się z tego śmiali, robili zdjęcia. Ja, chociaż ledwie wytrzymywałem z głodu, nigdy się do tego nie zgłaszałem. Było to upokarzające, honor mi nie pozwalał. Jednak głód robi z ludźmi różne rzeczy. Choć były także sytuacje, że więzień potrafił oddać tę swoją pajdkę chleba, jedyny prawdziwy posiłek w obozie, za trochę tytoniu, tabaki, takiego prymitywnego skręta. Ci ludzie długo nie żyli.

Co było najtrudniejsze do zniesienia?

Przede wszystkim to, że odebrano człowiekowi imię i nazwisko. To jest najgorsza rzecz na świecie, jaką można komukolwiek zrobić. W obozie nie byliśmy ludźmi, jednostkami, tylko numerami. Poza tym Niemcy cały czas pracowali nad naszą psychiką. Oprócz maszerowania i śpiewania piosenek musieliśmy na przykład wynosić kamienie poza obóz. Każdy brał jeden spory kamień lub kilka mniejszych i szliśmy z nimi może ze trzy kilometry. Razem z całą procedurą wyjścia poza bramę trwało to dość długo i było męczące. Następnego dnia przynosiliśmy te kamienie z powrotem. Taka bezsensowna praca, obliczona jedynie na zmęczenie nas, upodlenie, złamanie. Nie bez wpływu na naszą psychikę pozostawało to, że obserwowaliśmy kolejne transporty węgierskich Żydów rozładowywane na rampie. Setki, tysiące ludzi prowadzonych do komór gazowych i krematoriów. Ten dym, swąd palonych ciał, gdy wiatr zawiał w naszą stronę... To stale przypominało, że i my możemy tam trafić.

W takich warunkach ludzie się załamywali?

Powiem tak: gdyby nie fakt, że trafiłem do obozu, mając już za sobą Powstanie Warszawskie, to myślę, że bym go nie przeżył. Mimo tych moich piętnastu lat byłem silniejszy psychicznie, zwłaszcza po tym, co działo się na Starym Mieście. Widziałem straszne rzeczy, śmierć kolegów, masakrę, przeżyłem przejście kanałami. Tak więc Oświęcim nie robił na mnie aż takiego wrażenia. Ale nawet z naszego transportu dwóch poszło na druty. Jeden z nich, facet świeżo po ślubie, po prostu zwariował... Kondycja psychiczna była bardzo ważna. Dopóki ktoś się trzymał psychicznie, była szansa, że i fizycznie da radę. Jeśli ktoś podupadł mentalnie, to z reguły szybko się to wszystko kończyło.

Barbara Otwinowska

"Plus Minus": „Witek Błękitny". Skąd ten dziwny pseudonim?

Mój wuj, brat i bracia cioteczni, z którymi się wychowywałam, zostali wiosną 1941 roku aresztowani przez gestapo i trafili do Oświęcimia. Wtedy pojawił się mój ojciec, który co prawda nie mieszkał z nami od lat, ale postanowił interweniować w sprawie syna. Dotarł do szefa gestapo w Lublinie (skąd poszedł transport do obozu). Niemiec zainteresował się jego pracą – ojciec był inżynierem w zakładach drzewnych. Oficer bardzo lubił polowania i marzył mu się domek myśliwski, który można by było przewozić ciężarówką. Ojciec oczywiście podchwycił temat, obiecał skonstruować taką budowlę, jednak gdy w końcu wyjawił powód swojej wizyty, spotkał się ze stanowczą odmową. Wtedy natchnął go chyba Duch Święty, bo zapytał o dziewczynę ze zdjęcia stojącego na biurku. Gestapowiec odparł, że to jego córka. Ojciec spytał więc o jej wiek, potem o datę urodzenia. Okazało się, że urodziła się dokładnie tego samego dnia, co mój brat Andrzej! Niemiec uznał więc, że wobec takiego zbiegu okoliczności nie może pozostać obojętny. I rozkazał wypuścić brata. Mój wuj i brat cioteczny Witek zginęli jednak w obozie. Gdy przed powstaniem mieliśmy wybrać sobie pseudonimy, dostałyśmy rozkaz, że mają się składać z imienia męskiego i koloru. Chodziło pewnie o to, żeby nie było samych „Kmiciców". W moim przypadku imię było oczywiste. A że lubię błękitny kolor... Wiem, że nie wyszło to najlepiej. Koleżanki wybierały sobie na przykład „Witold Rudy" albo „Ryszard Czarny". „Witek Błękitny" brzmi tak jakoś dziecinnie.

Z Warszawy wyszła pani ostatniego dnia.

Tak. Po kapitulacji powstania komendantka dała nam po dwadzieścia dolarów żołdu. Byłyśmy strasznie tym oburzone, ale stwierdziła, że pieniądze nam się należą. Powiedziała też, że mamy wybór: możemy wyjść z wojskiem albo z rodzinami, jako ludność cywilna. Tak się złożyło, że moja mama w chwili wybuchu powstania była u ciotki w Śródmieściu, gdzie została już do końca. Dowiedziałam się o tym i postanowiłam wyjść z cywilami. Było to 5 października, więc nie skierowano nas do przepełnionego Pruszkowa, tylko do Ursusa. Była z nami moja koleżanka z jednostki, Irka Karpińska, wraz ze swoją mamą. Przy wyjściu z tego obozu rozdzielono nas. Młode dziewczyny przeznaczone zostały na wywózkę do Niemiec. Mama wraz z moją młodszą siostrzyczką, resztą ciotek i panią Karpińską zostały zapakowane do pociągu, który ruszył do Oświęcimia. Proszę sobie wyobrazić, że gdzieś za Krakowem pociąg nagle stanął w polu, Niemcy pootwierali wagony i kazali wszystkim rozejść się. Obóz był już tak przeludniony warszawiakami, że przestał przyjmować nowych. Z tego, co się dowiedziałam, były dwa takie transporty.

A jak wyglądał wasz transport?

Było dość ciasno, ale mogliśmy wszyscy siedzieć. We czwórkę – bo ja i Irka spotkałyśmy jeszcze dwie koleżanki z naszej drużyny – usadowiłyśmy się blisko drzwi, żeby przy pierwszej okazji uciec. Szybko przegonili nas stamtąd alowcy. Powiedzieli, że oni pierwsi będą pryskać. Udało im się nawet otworzyć drzwi. I tak jechaliśmy, jechaliśmy, oni nie skakali, my też nie... Gdzieś koło Drezna był postój, dostaliśmy zupę w tekturowych talerzach. Problemem był jednak brak możliwości załatwienia potrzeb fizjologicznych. Na szczęście w powstaniu wszystkie nie miałyśmy menstruacji. Nawet śmiałyśmy się, że dosypują nam jakieś proszki. W końcu jednak wypuścili nas i mogliśmy wyjść na zewnątrz.

Zatrzymywaliśmy się na niektórych stacjach. Potem dowiedzieliśmy się, że szefowie transportu za każdym razem rozpytywali się, telefonując do miejscowych Arbeitsamtów, czy nie potrzeba rąk do pracy. Nikt nas jednak nie chciał. „Mamy już dość tych warszawiaków" – odpowiadano. I tak przejechaliśmy przez całe Niemcy, aż do Renu. Pamiętam, że podczas tej podróży byłam obrażona na Pana Boga, że Niemcy mają taki piękny kraj. No bo przecież tacy zbrodniarze powinni mieć ohydną ojczyznę! W końcu stanęliśmy w małej osadzie Spellen, nad samym Renem. Dostaliśmy kotły z zupą, taką przygotowywaną z proszku. Jak się trafiło na kawałek kartofla, to było bardzo miło. Potem taką zupę jadałam w Polsce, w więzieniu. Teren był piękny, na horyzoncie majaczyły balony zaporowe. Obok stały dwa baraki, do których mieliśmy się przenieść. Dwa tysiące ludzi! My, ponieważ byłyśmy szybkie i młode, zajęłyśmy we cztery piętrowe łóżko. Tymczasem innym brakowało miejsca, więc ludzie potwornie się kłócili, wszczynali awantury. Raptem ktoś zaczął grać na skrzypcach „Ave Maria" Gounoda. I to podziałało niesłychanie! Zrobiła się cisza, a gdy muzyk skończył, wszyscy spokojnie zaczęli uzgadniać, gdzie kto śpi. Następnego dnia okazało się, że jesteśmy właściwie wolnymi ludźmi. Tylko na głównych drogach stali rezerwiści, jednak gdy powiedziało się, że zaraz się wróci, przepuszczali.

Mieliście co jeść?

Raz dziennie wydawali nam kotły z zupą. Poza tym wszyscy chodziliśmy  na pola. Było co prawda już po wykopkach, jednak trochę kartofli w ziemi zostało. Były wśród nas także całe rodziny. Co zaradniejsi z czterech cegieł budowali piecyki i można było coś tam ugotować. Czasem też udało się zabrać warzywa z działek miejscowych. Pamiętam, że gdy moje koleżanki były chore, postanowiłam poprosić jedną z gospodyń, żeby pozwoliła mi ugotować u siebie na kuchni zdobytą przez nas wcześniej kapustę. Przestrzegano mnie, że choć przedtem te kobiety na to pozwalały, to teraz już nie chcą. Mimo to poszłam.

Nie prościej było skorzystać z któregoś z tych prowizorycznych piecyków?

A skąd wziąć opał? Gdy szło się z naszych baraków, to na drodze nie było ani jednego patyczka! W każdym razie poszłam. Kobieta wpuściła mnie do domu, posadziła za stołem, poczęstowała kawą. To było niesamowite uczucie! Pierwszy raz od długiego czasu siedziałam za prawdziwym stołem, a nie w kucki, zostałam potraktowana po ludzku. Pomyślałam sobie: „Jacy ci ludzie są dobrzy".

Nie przesadza pani trochę?

Dlaczego?

Przecież pani miała za sobą kilka lat okupacji, doświadczenie powstania, przeżyła pani koszmar wojny. A oni? Do nich wojna jeszcze nie dotarła. Może kilku chłopaków ze wsi zginęło gdzieś tam, daleko. Po prostu zachowywali się wobec was normalnie.

Wie pan, że nigdy o tym w ten sposób nie myślałam... Że my już mieliśmy tę skazę. I że takie, w sumie normalne, zachowanie brałam za szczyt altruizmu... Ale nie można też powiedzieć, że nas te koszmarne przeżycia zdeprawowały. Gdy w jednym z kościołów ujrzałam ściany wyklejone klepsydrami żołnierzy, którzy zginęli na froncie, autentycznie zrobiło mi się żal ich bliskich. Nienawidziłam tych Niemców, którzy jako zwycięzcy tupali w bruki warszawskich ulic, tam jednak było inaczej, byli u siebie, wydawali się bardziej ludzcy.

–rozmawiał Michał Olszański

Zbigniew Peć – rocznik 1928, w powstaniu w Batalionie "Bończa", walczył na Starym Mieście, potem przedostał się do Śródmieścia i na Czerniaków, wywieziony do Auschwitz, potem do Wansleben

Barbara Otwinowska – rocznik 1924, podczas powstania była łączniczką i sanitariuszką na Śródmieściu, po kapitulacji wywieziona na roboty do Niemiec.

Książka „Przerwany sen o Warszawie" ukazuje się właśnie nakładem Muzeum Powstania Warszawskiego i Wydawnictwa LTW

PLUS MINUS

Zbigniew Peć

"Plus Minus": Jak wyglądały pierwsze chwile w Auschwitz?

Pozostało 100% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów