Zbigniew Peć
"Plus Minus": Jak wyglądały pierwsze chwile w Auschwitz?
Wyładowano nas na tej słynnej rampie w Brzezince. Krzyki esesmanów, psy, strzelanie w powietrze... Chodziło o zastraszenie, złamanie nas już na początku, żebyśmy psychicznie znaleźli się w określonym miejscu. Popędzili nas obok krematorium do tak zwanej mykwy, czyli łaźni. Ten budynek ocalał, teraz znajduje się w nim muzeum. Ostrzygli nas, zostawiając na środku grzebień. W ten sposób łatwo mogli odróżnić „bandytów warszawskich", jak nas nazywali, od reszty więźniów. Dostaliśmy pasiaki i drewniaki. Ale nie były to te pełne holenderskie drewniaki, tylko drewniana podeszwa z płócienną górą. Otrzymałem numer 199053. Potem trafiliśmy na teren kwarantanny. Część tych drewnianych, końskich baraków stoi do dziś. Zaprowadzili nas na blok numer sześć. Przywitał nas blockältester, czyli blokowy, którym był więzień kryminalny: „Jestem doktor Kowalski z Krakowa! Wy warszawskie skurwysyny, ja was tu nauczę żyć!". Zaczął nam wygrażać i cały czas był bardzo ordynarny. Jak się potem okazało, to był jego normalny sposób zwracania się do heftlingów, czyli więźniów. Stały przed nim dwa wiadra. Kazał oddać wszystkie rzeczy, które udało się ludziom przemycić do obozu. I niektórzy zaczęli wrzucać tam przedmioty, które udało im się jakoś ukryć w butach czy gdzie indziej. Robili to ze strachu. Zresztą strach to było coś, co towarzyszyło nam w obozie przez cały czas. Blokowy poinformował nas, że musimy być bezwzględnie posłuszni jemu, jego pomocnikom, no i oczywiście niemieckiej załodze obozu. No i jeszcze jedno, co zresztą wielokrotnie nam powtarzano: że jedyna droga na wolność wiedzie przez piece, a potem górą – przez komin krematorium. To właśnie blokowy razem ze swoimi pomocnikami utrzymywał dyscyplinę. Gdy ktoś coś przeskrobał, funkcyjni wymierzali karę na oczach wszystkich, w baraku. Na ziemi, pośrodku budynku, wzdłuż całej jego długości biegł wymurowany przewód kominowy. Z jednej strony było palenisko, a z drugiej komin. Taki rodzaj ogrzewania. Jesienią, podczas mojego pobytu w obozie nie było ono wykorzystywane, więc więzień musiał położyć się na tym podwyższeniu, a głowę wkładał w palenisko. Funkcyjni wymierzali mu określoną liczbę batów. Zdarzało się, że po takiej chłoście więźnia od razu odnoszono na krankenbau.
Czyli?
Do szpitala dla więźniów. Z tym że trafienie tam było najgorszą rzeczą, jaka mogła kogoś spotkać. Większość osób stamtąd nie wracała. To była wykańczalnia. Następnym przystankiem było krematorium.
Jak wyglądała obozowa codzienność?