Julia Boyd. Wakacje w Trzeciej Rzeszy. Narodziny faszyzmu oczami zwykłych ludzi

„Manchester Guardian" donosił, że zjazd w 1934 roku był niczym trwający tydzień 1 maja w Rosji, Dzień Niepodległości w Ameryce, Święto Narodowe Francji i brytyjski Empire Day w jednym.

Publikacja: 26.07.2019 17:00

Korespondent „Observera” w Berlinie radził, by film Leni Riefenstahl „Triumf woli” został szeroko ro

Korespondent „Observera” w Berlinie radził, by film Leni Riefenstahl „Triumf woli” został szeroko rozpowszechniony za granicą, tak aby „lepiej pojąć stan odurzenia, który obecnie rządzi Niemcami”

Foto: Universal History Archive/Universal Images Group via Getty Images

Pierwszego września 1933 roku Robert Heingartner, amerykański konsul we Frankfurcie, włączył radio, aby posłuchać transmisji V Kongresu NSDAP w Norymberdze, który niemieckie gazety opisywały jako największy zjazd na świecie. Wkrótce wyłączył odbiornik. Jak zanotował w dzienniku, „Hitler jak zwykle mówił o zgubnych skutkach marksizmu. Kiedy pół godziny później włączyłem radio z powrotem, nadal wałkował ten temat, trochę bardziej zachrypnięty, ale wciąż niezmordowany".

Heingartner był sceptykiem, lecz setki innych cudzoziemców, którzy uczestniczyli w norymberskich zjazdach w latach 1933–1938, nie kryły podziwu. Wielu z nich, przynajmniej ci, którzy nie byli zdeklarowanymi faszystami, po latach pewnie z niedowierzaniem kręciło głową nad swoją łatwowiernością, tylko garstka jednak przyznała się do tego publicznie, tak jak to zrobił Michael Burn. We wspomnieniach wydanych w 2003 roku Burn zamieścił list wysłany do matki z Norymbergi w 1935 roku, gdy był młodym dziennikarzem pracującym dla „Gloucester Citizen": „Dziś rano zakończył się zjazd Partii. Po całym tygodniu ciężko mi zebrać myśli. Wspaniale jest widzieć, do czego Hitler z powrotem doprowadził ten kraj i jaką snuje wizję na przyszłość. Słyszałem wczoraj, jak wygłosił mowę, której końca nigdy nie zapomnę i muszę sobie przetłumaczyć. Przyślij mi Biblię, proszę".

Ciarki ze strachu lub uniesienia

Zjazdy norymberskie nie pozostawiły obojętnymi nawet postronnych obserwatorów. Ich świadkowie dawali się porwać jak Burn lub byli bez reszty zdegustowani, co widać na przykładzie pisarza Roberta Byrona. „Ci ludzie nie znają znaczenia słowa kompromis", pisał z Berlina po zjeździe w 1938 roku. „Ten świat nie pomieści nas razem, jedna strona musi odejść". Bez względu na swoją reakcję każdy cudzoziemiec musiał być pod wrażeniem skali widowiska. Nieustanne parady, walenie w bębny, blask reflektorów, pochodnie oraz tysiące ogromnych swastyk łopoczących na wietrze służyły biciu pokłonów wielkiemu wodzowi, półbogowi, który miał wyprowadzić swoje plemię z ciemności na należne mu miejsce w słońcu. Cudzoziemcy, w tym wielu osobistych gości Führera, godzinami patrzyli na idealnie zgrane szeregi młodych Aryjczyków, całe pokolenie zaprogramowane na wiarę w swoje prawo do rządzenia światem. A który obcokrajowiec, kropla w morzu zagorzałych wyznawców, mógł mieć pewność, że nigdy do tego nie dojdzie? Na dźwięk miliona „heil" musiał mieć ciarki – ze strachu lub uniesienia.

„Manchester Guardian" donosił, że zjazd w 1934 roku był niczym trwający tydzień 1 maja w Rosji, Dzień Niepodległości w Ameryce, Święto Narodowe Francji i brytyjski Empire Day w jednym. To sugestywna wizja, która nie oddaje jednak rzeczywistego wymiaru groteskowego son et lumiere Hitlera. Najlepiej uczyniła to Leni Riefenstahl, której „Triumf woli" – zapis zjazdu z 1934 roku – to być może najsłynniejszy dokument wszech czasów. Geoffrey Cox, stypendysta Rhodesa, który wrócił do Niemiec po dwuletniej nieobecności, obserwował ją podczas pracy – „niesamowita postać w tak na wskroś męskich okolicznościach, stała ze swoją ekipą filmowców u podnóża podium, ubrana w kremowy kostium i dopasowany kapelusz".

Mniej znane jest „Zwycięstwo wiary", film dokumentujący zjazd z 1933 roku: choć przybyło nań pół miliona uczestników, na tle kolejnych pięciu był stosunkowo skromny. Megalomańskie plany architektoniczne Hitlera, mające przyćmić dokonania klasyków, jeszcze nie zostały zrealizowane (wiele nigdy nie zostanie), zjawiło się też mniej cudzoziemskich prominentów niż w latach późniejszych. Korespondent „Observera" w Berlinie został zaproszony na uroczystą premierę „Zwycięstwa wiary", która odbyła się 3 grudnia 1933 roku. W artykule zatytułowanym „Hail Cezar" opisał ją jako „długą apoteozę w duchu Cezara, gdzie Hitler odgrywa rolę tego ostatniego, a wojska występują w charakterze rzymskich niewolników". Radził, by film został szeroko rozpowszechniony za granicą, tak aby „lepiej pojąć stan odurzenia, który obecnie rządzi Niemcami". Jak się okazało, ów dziennikarz był jednym z niewielu cudzoziemców, którzy obejrzeli dokument, gdyż kilka miesięcy później Hitler nakazał zniszczenie wszystkich kopii. Powodem była kluczowa rola, jaką odegrał w filmie Ernst Röhm, przywódca SA i najbliższy wówczas współpracownik Hitlera. Dziesięć miesięcy później już nie żył: padł ofiarą wewnętrznych przepychanek o władzę, które sięgnęły zenitu 30 czerwca 1934 roku, w noc długich noży, gdy pod zarzutem knucia przeciw Hitlerowi wymordowano dziesiątki nazistów. Kopię „Zwycięstwa wiary" odkryto w Wielkiej Brytanii dopiero w latach dziewięćdziesiątych.

Mała swastyka łopocząca „dumnie" na wietrze

Niewielu cudzoziemców salutowało Hitlerowi z większą werwą niż Unity Valkyrie Mitford. Odkąd po raz pierwszy zauroczył ją na zjeździe w 1933 roku, ręka wystrzeliwała jej przy każdej możliwej okazji. Nawet sir Eric i lady Phipps, aż nadto znający męczarnie rodziców z wyższych sfer, których córki zakochiwały się w „okropnych esesmanach", zdumieli się jej żwawym „Heil Hitler", gdy wkroczyła do ich berlińskiego salonu. Sir Eric, niższy o dobrą głowę od posągowej Unity, w odpowiedzi stanął na palcach i uścisnął jej wyciągniętą rękę. Kilka miesięcy później Jessica Mitford mieszkała z siostrą w kajucie podczas rejsu po Morzu Śródziemnym. Opisywała, jak Unity kładła się wieczorem na koi i odmówiwszy modlitwę do Hitlera, uroczyście wznosiła rękę w nazistowskim pozdrowieniu i zasypiała. Przypadek Unity – piątej spośród siedmiu słynnych córek lorda i lady Redesdale – to historia nieszczęśliwej, niezbyt rozgarniętej młodej kobiety, która odnalazła w kulcie sens życia. Mogła paść ofiarą różnego rodzaju ekscentrycznych przekonań, ale na swoje nieszczęście i ku zgryzocie bliskich zadurzyła się w Führerze.

Sprawa Unity odbiła się głośnym echem, ale w dwudziestoleciu międzywojennym do Niemiec ściągały na studia rzesze młodych ludzi z wyższych sfer, co nasuwa pytanie o powody takiego stanu rzeczy. Fakt, że rodzice uznali za stosowne rzucać ich u progu dorosłości w szpony totalitarnego reżimu, jest co najmniej zastanawiający. Nawet sympatycy planów obalenia komunizmu i przywrócenia Niemcom dawnej świetności nie byliby zachwyceni zięciem w brunatnej koszuli. A jednak, mimo wielkiej wojny i rosnącej świadomości nazistowskiego ikonoklazmu, tradycyjny niemiecki wpływ na intelektualną wyobraźnię Brytyjczyków wciąż był silny. Właśnie tu, na łonie nazistowskiego barbarzyństwa i chamstwa, złota młodzież miała się kształcić i poszerzać horyzonty. Czyż istniało lepsze przygotowanie do Oksfordu od zanurzenia się w Goethem, Kancie, Beethovenie i niemieckich czasownikach nieregularnych? Co więcej, odbywało się to tanim kosztem dzięki mieszkaniu u jednej z wielu zubożałych Baroninnen [baronowych], oferujących stancje w miastach uniwersyteckich, takich jak Monachium, Fryburg czy Heidelberg.

Jedną z pierwszych decyzji podejmowanych przez podróżnika, który przekraczał granicę w połowie lat dwudziestych, było stosowanie się (lub nie) do presji hitlerowskiego pozdrowienia. Do roku 1934, kiedy Unity po raz pierwszy przyjechała do Monachium, „heil" tak się rozpanoszyło, że nie sposób było przed nim uciec. W pierwszych latach III Rzeszy człowiek mógł salutować z dobrej woli, bez poczucia politycznego przymusu. Bądź co bądź wiele „dokonań" nazistów przynajmniej na pierwszy rzut oka zasługiwało na pochwałę, co nasuwało optymistom przekonanie, że brutalność i antysemityzm, piętnowane przez krytyków Hitlera, w miarę poprawy warunków stracą na sile. Dobiegający trzydziestki John Heygate nie miał żadnych oporów, aby unieść rękę przed strażą graniczną, kiedy wjeżdżał swoim sportowym autem do Niemiec pewnego słonecznego marcowego dnia 1934 roku. Przez kilka miesięcy pracował w berlińskim studio UFA, gdzie reżyserował i pisał po angielsku scenariusze, jednakże los rzucił go do Pragi. W swoim kabriolecie czuł się jak na widelcu, więc na wszelki wypadek salutował wszystkim w zasięgu wzroku:

„Podobało mi się. Traktowałem to jak zabawę. Młodzież i dzieci w wioskach też byli wniebowzięci: stawali na poboczu i polach z uroczyście wyciągniętą prawą ręką i chichotali, gdy wróg okazywał się przyjacielem... Ręka mnie rozbolała od odwzajemniania gestu. Żałowałem, że nie mam drogowskazu, który wymachiwałby metalową ręką, gdy ja trzymałem kierownicę".

Heygate, stary etończyk, kilka lat wcześniej wywołał skandal romansem z żoną Evelyna Waugha, z którą się później ożenił. Podobnie jak wielu z jego kręgów, w swoich poglądach politycznych skłaniał się zdecydowanie na prawo. I tak, choć wiele rzeczy w nowych, nieokrzesanych Niemczech wzbudzało jego śmiech, znajdował tam również wiele powodów do podziwu. Fascynowały go flagi. Jeżdżąc ulicami miasteczek „krytymi" swastyką, czuł się jak „współczesny rycerz pod baldachimem chorągwi". Stwierdził, że byłoby „zabawnie" powiewać własną swastyką, więc polecił zachwyconemu garażowemu przymocować ją do auta. Ale mina mu zrzedła, gdy ogarnął go „nagły lęk" na widok małej swastyki, łopoczącej „dumnie" na wietrze. W tej chorągiewce dostrzegł coś „znacznie więcej od tego, co można wywiesić z okna. Była to chorągiew bojowa, za którą podążają szeregi".

Po dotarciu do austriackiego Tyrolu napisał do swojego przyjaciela Henry'ego Williamsona, autora „Tarka the Otter" (1927). Stwierdził w liście, że wszystkie europejskie kraje oprócz Niemiec są w opłakanym położeniu, a zważywszy na siłę i determinację niemieckiej młodzieży, trudno się dziwić ich przerażeniu. Dalej opisał, jak Austria jest podzielona obecnie na tajne segmenty. Dzień w dzień przybywają wysłannicy z Niemiec, aby szerzyć w lokalnych wioskach nazistowską propagandę. Swastyki pojawiają się znienacka w całym Tyrolu albo na zboczach górskich, wyryte w śniegu. Heygate przyznał, że nawet on ma przy sobie egzemplarze zakazanej nazistowskiej gazetki (otrzymanej w Monachium od przebywającego na wygnaniu przywódcy austriackiej partii nazistowskiej), którą rozprowadza ukradkiem. Podziemna walka o nazizm w Austrii, dodał, to fascynująca sprawa.

Współczesny Heygate'owi Robert Byron obracał się w tych samych kręgach (obaj znali Mitfordów), ale postrzegał sytuację zgoła inaczej. „Dosłownie wychodzę z siebie", pisał z Gdańska do matki, „gdy jeden mówi do drugiego »Heil Hitler« przez telefon. Podnoszenie ręki w zatłoczonym autobusie też jest paradne, ale może się przyzwyczaję".

Dopóki nie zaczęło się „Heil Hitler"

Brak pozdrowienia stawał się coraz bardziej ryzykowny, nawet dla zagranicznego turysty. „Ostatnio spotkało mnie coś bardzo osobliwego", donosił Geoffrey Cox bratu w Nowej Zelandii. „Oberwałem od Brunatnej Koszuli, ponieważ nie zasalutowałem nazistowskiej fladze". Dochodziła północ, gdy na ciemnej berlińskiej ulicy młody Nowozelandczyk napotkał kolumnę szturmowców, którzy maszerowali na dworzec z zamiarem udania się na zjazd w Norymberdze. „Uderzył mnie znienacka, z boku, gdy kłóciłem się z dwoma innymi", wspominał Cox, dodając, że wspomina ów incydent z pewną satysfakcją, ponieważ nie czuł strachu. Ogarnęło go, relacjonował bratu, „swoiste uniesienie, oko w oko z wrogo nastawionymi ludźmi, ale bez lęku. Oczywiście mogłem być odważniejszy – powinienem był oddać, nawet jeśli oznaczałoby to, że dostanę baty. Następnym razem".

Zważywszy na animusz Coxa, może to i lepiej, że nie odwiedził Portyku Marszałków [Feldherrnhalle] w Monachium – najświętszego pomnika nazistów. Właśnie tam, w miejscu nieudanego puczu Hitlera, wzniesiono dwie świątynie z białego kamienia, w których umieszczono ołowiane trumny szesnastu „męczenników", którzy polegli owej listopadowej nocy w 1923 roku, kiedy policja otworzyła ogień do Hitlera i jego zwolenników. „Ludzie pielgrzymują tam od rana do wieczora, bez względu na pogodę", pisał brytyjski pisarz i dziennikarz J.A. Cole. „Przybywają jako roześmiane grupki turystów albo rodziny, lecz gdy podchodzą bliżej, ich zachowanie ulega zmianie, powoli i w milczeniu wstępują na schody, spoglądają chwilę na trumny poniżej i unoszą wyprostowane ręce, po czym z wolna przechodzą dalej". Każdy, kto mijał Portyk Marszałków – pieszo czy w pojeździe – miał obowiązek zasalutować. Osiemnastoletni Tim Marten, który właśnie ukończył Winchester College i kształcił się na dyplomatę, uśmiał się na widok otyłego mężczyzny, który spadł z roweru, usiłując salutować w czasie jazdy.

Kiedy podczas odwiedzin w Monachium matka Dereka Hilla wyznała, że bardzo chciałaby zobaczyć Hitlera, zabrał ją do herbaciarni w Carlton, gdzie wódz często się pojawiał. Już mieli dać za wygraną, gdy przybył z Hessem i Goebbelsem. Derek natychmiast zatelefonował z tą wieścią do swojej przyjaciółki Unity. Chwilę później przyjechała taksówką, rozemocjonowana perspektywą pierwszego tak bliskiego spotkania ze swoim idolem. „To najmilsza rzecz, jaką ktoś dla mnie zrobił", powiedziała Derekowi. „Nigdy ci tego nie zapomnę". Unity była zapewne psychicznie niezrównoważona, czego nie można powiedzieć o pani Hill, apolitycznej Szkotce. Nawet ona dała się ponieść i ku zdumieniu syna na pożegnanie uniosła wyprostowaną rękę.

Osiemnastoletnia Joan Tonge okazała się bardziej niewzruszona. Ubrana w „szałowe cętkowane futerko z ocelota i toczek" wzięła udział w wiecu szturmowców z wytwornym pruskim oficerem u boku. Wspominała, że wszystko było dobrze, dopóki nie zaczęło się „Heil Hitler".

Stanęła wówczas jak „przysłowiowy kołek w płocie", z rękami uparcie przyciśniętymi do boków. Ani się obejrzała, jak „podbiegło kilka odrażających Brunatnych Koszul, wrzeszcząc dziko i młócąc łapami", i „Helmut musiał interweniować, krzycząc jeszcze głośniej, że jestem Engländer, aż załopotały mu poły płaszcza do kostek". (...)

Nieustanne „Heil Hitler" drażniło już nawet najbardziej wyrozumiałych cudzoziemców. Edward Wall był młodym nauczycielem, który wraz z kolegą, Tomem Iremongerem, w kwietniu 1935 roku podróżował po Niemczech baby austinem. Wspominał, jak wyborny lunch w Helmstedt „obrzydł przez natrętne »heil« z ust każdego, na powitanie i pożegnanie. Siedzieliśmy przy drzwiach i słyszeliśmy tego aż nadto. To zapewne do przewidzenia, że trasa opisywana w przewodniku jako »prowincja z wieloma ośrodkami przemysłowymi« obfituje w agresywne przejawy nazistowskiego zapału".

Kilka dni później w Bayreuth (opisywanym przez Walla jako „niemieckie Cirencester") okazało się jednak, że nie każdy Niemiec to zatwardziały nazista. Do kawiarni, gdzie jedli obaj młodzi mężczyźni, weszło starsze małżeństwo. „Luźno machnął nadgarstkiem", zanotował Wall, „a rękę miał zgiętą w łokciu, i rzucił miękko »Heil Hitler«, jak gdyby życzył dziecku dobrej nocy".

Wall i Iremonger nie byli szczególnie zainteresowani polityką, ale dzięki rodzinie Schlauch (którą Wall znał z wcześniejszego pobytu) odkryli, jakie życie może być trudne dla tych, którzy stoją po niewłaściwej stronie barykady. Herr Schlauch, luterański pastor, odsiedział niedawno krótki wyrok za potępianie bóstw pogańskich w kazaniu. Doniósł na niego ktoś z wiernych – szpicle byli już we wszystkich kościołach. Po wyjściu z więzienia Schlauch, wpisany na czarną listę, nie mógł znaleźć pracy. Przypadek ten, bynajmniej nieodosobniony, niekoniecznie wzbudzał w innych ofiarach systemu poczucie solidarności. Wall zauważył, że Frau Schlauch – wbrew temu, co spotkało jej męża – chwali nazistów za wprowadzenie zakazu rozpowszechniania książek żydowskich pisarzy – „dobrze, że ukrócili szkodliwą, bezecną literaturę".

Relacja Walla obfituje w sugestywne obrazy: biała, piaszczysta droga wijąca się przez ciemny, tajemniczy lasek sosnowy, grupa robotników zachwycona życzeniami urodzinowymi od króla Jerzego V dla Hitlera i zdjęcia z paczek papierosów, na których francuska policja wojskowa rozprawia się z grupą niemieckich cywilów. „Der Triumph des Willens" [„Triumf woli"], obejrzany w zadymionym kinie, „wypełnionym po brzegi i potwornie przegrzanym", był równie nieprzyjemny jak wieczór w dusznej operze, gdzie starsze panie syczały na kręcącego się Iremongera, aby miał więcej Rücksicht [wzgląd] na innych. Ich sympatię wzbudzali krzepcy bawarscy policjanci w „niebieskich tunikach" i lśniących, czarnych hełmach ze spiczastymi, srebrnymi gałkami, bali się o księgarza z Akwizgranu, który lekkomyślnie obnosił się ze swoimi antynazistowskimi poglądami. Jedno zjawisko wyróżnia się na tle pozostałych, a mianowicie mnogość tablic z napisem „Juden sind nicht erwünscht" [Żydzi niemile widziani].

Fragment książki Julii Boyd „Wakacje w Trzeciej Rzeszy. Narodziny faszyzmu oczami zwykłych ludzi", w przekładzie Magdaleny Moltzan-Małkowskiej, która ukaże się 30 lipca nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Materiał Promocyjny
Tajniki oszczędnościowych obligacji skarbowych. Możliwości na różne potrzeby
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody