Na to wszystko nakłada się kulturowa deprecjacja macierzyństwa. – Dawniej matki poświęcały karierę i rozwój, by ofiarować się dzieciom. Teraz jest to niedoceniane, ludziom nie mieści się w głowie, że kobieta może się w ten sposób realizować. Nawet matki potrafią dziś krytykować swoje córki, gdy te chcą zostać w domu z dziećmi. A nikt poza kobietą nie może przecież być matką – tłumaczy Kaniewski. – A jeśli nie matka, to niech ojciec zostanie w domu, niech on wychowa dzieci. Bo ktoś z czegoś musi zrezygnować, nie można mieć wszystkiego. Ale niech dzieci mają dom.
Ten sam etatystyczny sposób myślenia, który każe politykom budować żłobki i wyciągać małe dzieci z rodzinnego domu, prowadzi ich również do wzmacniania państwa właściwie na każdym polu. Oczywiście, kosztem rodziny. Państwo przejmuje rolę wychowawczą poprzez wydłużanie edukacji i wzmacnianie kontroli nad programem nauczania. A rodzice tracą jakikolwiek wpływ na realizowany w szkole model wychowania.
Ostatnio zresztą państwo ograniczyło subwencje szkołom, w których zarejestrowane są dzieci podlegające tzw. edukacji domowej. Choć dziecko uczone było w domu przez rodziców, to szkoła formalnie była za nie odpowiedzialna, sprawdzała jego wiedzę egzaminami i sprawowała nad nim opiekę pedagogiczno-psychologiczną.
Jacek Kaniewski, który wraz z żoną uczy trójkę swoich dzieci w domu, przyznaje, że system jest bezduszny, choć osobiście nie ma do polityków pretensji, że nie potrafią zaufać edukacji domowej: – Nikt tego w Polsce przez długi czas nie robił, więc rodzi to wiele pytań. Nie mamy żadnego wsparcia, państwo jeszcze bardziej podejrzliwie na nas patrzy, mamy chwilowy etap przykręcania śruby. Ale to normalne, że państwo dużo lepiej się sprawdza w szukaniu patologii niż w znajdywaniu rozwiązań pozytywnych. Już lepiej by się wycofało z edukacji domowej, nie finansowało jej, niż miało zacząć przeszkadzać – mówi Kaniewski.
– To wylewanie dziecka z kąpielą – ocenia Jerzy Kwaśniewski. – Nawet ograniczając subwencję dla szkoły, można było część tych pieniędzy oddać rodzicom, którzy przecież ponoszą duże koszty, ucząc dzieci samemu – dodaje prezes Ordo Iuris. Szczególnie że przed wojną nauczanie domowe było przecież normalną formą edukacji. – W tzw. dobrych domach dzieci były kształcone indywidualnie. Trudno zrozumieć, dlaczego dziś tak mocno się z tym walczy. Z pewnością edukacja domowa jest dużo skuteczniejsza niż publiczna szkoła. Znam rodziny, w których materiał szkolny realizuje się w pełni w pół roku, a pół roku pozostaje na inne aspekty wychowania i socjalizacji – mówi Anna Andrzejewska.
Ta nieufność do rodziców uczących w domu jest trudna do zrozumienia w przypadku partii takiej jak PiS. W końcu często na edukację domową decydują się rodziny mocno religijne, którym nie odpowiada świecki model nauczania w szkole. Albo rodziny po prostu konserwatywne. Zmierzamy w kierunku etatystycznych Niemiec, gdzie edukacja domowa jest absolutnie zakazana. Niemieckie władze potrafią ścigać po całym świecie rodziny, które uchylają się od obowiązku państwowej edukacji. Uwe i Hannalore Romeike dostali nawet w 2010 r. azyl w USA po tym, jak amerykańskie władze uznały, że byli w Niemczech prześladowani ze względu na chrześcijańskie poglądy.
Prawo następnych pokoleń
Z pewnością kilka prostych rozwiązań wsparcia rodziny jest na wyciągnięcie ręki, władza musiałyby tylko zmienić sposób myślenia i zamiast tylko deklarować zaufanie, rzeczywiście zawierzyć rodzinie.
– Podstawową formą wsparcia powinno być promowanie elastycznego zatrudnienia. Przydałyby się na pewno ulgi dla firm, w których pracownicy mieliby szanse więcej czasu spędzać z dziećmi. Dzisiejszy system pracy przecież często nie wymaga naszej stałej obecności za biurkiem – uważa Anna Andrzejewska. I proponuje także zmianę systemu finansowania opieki nad małymi dziećmi: – Dobrym rozwiązaniem byłby sugerowany od lat przez różne organizacje bon wychowawczy, by to rodzice mogli wybierać, jaka forma opieki jest w ich sytuacji najbardziej korzystna. W zasadzie żłobki są najlepszym wyborem jedynie dla rodzin w faktycznie ciężkiej sytuacji, dysfunkcyjnych itd.
Podobnie jak bon wychowawczy mógłby też działać bon edukacyjny. Pomysł również nie jest nowy, ale władza boi się go jak ognia. Każdy rodzic dostawałby bon na dziecko, który wystarcza na wykupienie miejsca w publicznej szkole. Jeśli chciałby posłać dziecko do prywatnej – zapewne musiałby dopłacić. A jeśli chciałby uczyć je sam, to sam by na tym zarabiał. Oczywiście państwo by go kontrolowało, czy rzeczywiście należycie wywiązuje się z tego obowiązku poprzez liczne testy i kontrolę psychologiczną.
– Bon oświatowy dawałby rodzinom możliwość skutecznego nacisku na szkoły. Jeśli w jakiejś szkole publicznej nauczyciele nie trzymaliby poziomu lub realizowali model wychowania sprzeczny z poglądami rodziców, mogliby oni przenieść dziecko do innej placówki, a szkoła by to natychmiast odczuła. Inaczej niż dzisiaj, gdy finansowanie szkoły często zależy od układów, jakie ma dyrektor z władzami samorządowymi. Finansowanie powinno być narzędziem nacisku w rękach rodziców – tłumaczy prof. Michał Wojciechowski z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, ekspert wolnorynkowego Centrum im. Adama Smitha.
Innym pomysłem wzmocnienia rodziny jest propagowane m.in. przez wicepremiera Jarosława Gowina tzw. głosowanie rodzinne. Nie chodzi o to, by dzieci miały głos wyborczy, ale by siłę głosu rodzin w praktyce zrównać z siłą głosu singli. Bo następne pokolenia też mają prawo do godziwego życia, a tego, bez wzmocnienia rodziny, nie da się im zagwarantować.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95