Latynoskie państwa, domki z kart

Wenezuela pogrąża się w chaosie. Puste półki sklepowe, przerwy w dostawach prądu, brak wody. Ludzie dopuszczają się grabieży na ulicach, a urzędnicy państwowi – w ramach oszczędności – pracują tylko w poniedziałki i wtorki. W Caracas po zmroku nikt nie waży się wyściubić nosa za próg domu.

Aktualizacja: 29.05.2016 12:38 Publikacja: 25.05.2016 13:10

Opozycja w sandwiczu policyjnym: protesty przeciw rządom wenezuelskiego prezydenta Nicolása Madury p

Opozycja w sandwiczu policyjnym: protesty przeciw rządom wenezuelskiego prezydenta Nicolása Madury przybierają na sile

Foto: AFP

Nawet „House of Cards" wypada blado przy intrygach, jakich dopuszczają się politycy w Brazylii – twierdzą dziennikarze pracujący w tamtejszym wydaniu dziennika „El País". W Wenezueli Nicolás Maduro coraz bardziej ryzykownymi wybiegami stara się utrzymać na stanowisku, a Mauricio Macri, którego dojście do władzy w Argentynie powszechnie uznano za jaskółkę neoliberalnych zmian, zmaga się z opozycją w parlamencie. Zmiana wydaje się nieunikniona, ale nikt nie ma zamiaru oddać władzy dobrowolnie, a tym bardziej zrzec się raz nabytych przywilejów.

A jeszcze niedawno w wymyślonym przez Hugo Cháveza projekcie „socjalizmu XXI wieku" te trzy państwa były uważane za kluczowe. Ameryka Łacińska po drakońskich dietach zaserwowanych jej przez neoliberałów w latach 90. na długo wpadła w opiekuńcze objęcia lewicy. Na czele tej zmiany stanęła Wenezuela. Szczodrze finansując petrodolarami swoje działania oraz pomagając sąsiadom, stała się niekwestionowanym liderem w regionie.

Lewicowe szaleństwo trwało blisko dwie dekady. Dzisiaj przychodzi czas podsumowań, a przywódcy, którzy w tym okresie sprawowali rządy, coraz częściej muszą się tłumaczyć z opłakanego stanu regionalnych gospodarek. Do tego oskarżani są o celowe działania na niekorzyść państwa. Ale choć worek lewicowego Mikołaja świeci pustkami, wielu trudno się z tym pogodzić. Stąd niezadowolenie, podsycane teoriami spiskowymi, które rodzą się na rogu każdej niemal ulicy.

Upadłe państwo „szalonej kozy"

Jeszcze trzy lata temu, kiedy żył Hugo Chávez, problemy ekonomiczne kraju stawały się wprawdzie coraz bardziej widoczne, ale przeciwników prezydenta było niewielu. Ale jego następca to jednak co innego. Nicolás Maduro oprócz namaszczenia, które otrzymał z rąk umierającego Cháveza, nie może się poszczycić niczym więcej. Wybory prezydenckie wygrał o włos i od tej pory boryka się z coraz tragiczniejszą zapaścią swego kraju.

Utopia chavizmu rozpada się niczym domek z kart, a Wenezuela pogrąża się w chaosie. Puste półki sklepowe, coraz częstsze przerwy w dostawach prądu (w ramach oszczędności urzędnicy państwowi pracują tylko w poniedziałki i wtorki), brak wody. W Wenezueli największym luksusem jest dziś własny generator prądu, a koniecznością – zbiornik wody na dachu. Ludzie coraz częściej posuwają się do grabieży. Caracas jest jednym z najniebezpieczniejszych miast na świecie. Po zmroku nikt nie waży się wyściubić nosa za próg domu.

Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacuje, że do końca roku inflacja przekroczy tu 700 proc. i jeśli nic się nie zmieni, w przyszłym roku powinna osiągnąć 2 200 proc. I choć z okazji Święta Pracy Maduro podwyższył minimalną płacę w sektorze publicznym o 30 proc., to de facto pensje Wenezuelczyków są najniższe w regionie. Po tej osławionej podwyżce, która w praktyce będzie oznaczała konieczność dodrukowania pieniędzy, pracownicy budżetówki dostaną wraz z bonem żywnościowym w przeliczeniu około 114 złotych. Trudno się więc dziwić, że najbardziej nawet zatwardziali zwolennicy chavizmu przestają wierzyć Madurze i przechodzą na stronę opozycji.

Ibsen Martínez, wenezuelski dziennikarz i komentator, stwierdził nawet, że aby się przekonać, czy Maduro ma jeszcze władzę, wystarczy podejść do okna i wyjrzeć na ulicę.

On zaś zaczyna się zachowywać coraz bardziej nerwowo. Chcąc za wszelką cenę utrzymać się u władzy, prezydent 13 maja wprowadził stan wyjątkowy. Dzień później ulicami Caracas przeszły dwie manifestacje. Na jednej z nich Maduro przekonywał, że stan wyjątkowy obroni Wenezuelę zarówno przed wrogiem zewnętrznym, jak i nieprzyjacielskimi siłami wewnętrznymi, podkreślał, że dzięki poszerzonym kompetencjom będzie mógł lepiej walczyć z kryzysem ekonomicznym oraz doprowadzi do stabilizacji społecznej. Na jednym wdechu mówił o potrzebie mobilizacji wojska wobec zagrożenia, jakie wywołują – jego zdaniem – apele byłego prezydenta Kolumbii Álvaro Uribe do Stanów Zjednoczonych o interwencję zbrojną.

Na drugiej manifestacji przedstawiciele opozycji zjednoczeni w ramach tzw. Stołu Jedności Demokratycznej (Mesa de la Unidad Democrática) przekonywali, że stan wyjątkowy zagraża wolnościom konstytucyjnym. Sekretarz generalny koalicji Jesús „Chuo" Torrealba porównał działania Maduro do tzw. autoprzewrotu. Koronnym na to argumentem miało być to, że Maduro nie poddał tej kwestii pod ocenę parlamentu, notabene od grudnia ubiegłego roku zdominowanego przez opozycję.

Komentując postępowanie Madury, supergwiazda światowej lewicy José Mujica, prezydent Urugwaju w latach 2010–2015, porównał go nawet do „szalonej kozy", co momentalnie podchwyciły media na całym świecie.

Jedno jest pewne – Wenezuela bezpowrotnie straciła pozycję w regionie, a teza o jej roli głównego eksportera rewolucji boliwariańskiej brzmi coraz bardziej niedorzecznie, bo któż jeszcze chciałby kupić taki trefny produkt.

Wszyscy łupią Brazylię

Brazylijskie media porównują Michela Temera, który zastąpił w obowiązkach odsuniętą od władzy na czas impeachmentu prezydent Dilmę Rousseff, do „majordomusa z filmowego horroru".

Właśnie w takim klimacie udało mu się stworzyć rząd, który liberałom do złudzenia przypomina gabinety z czasów dyktatury. Po raz pierwszy od czterech dekad w rządzie Brazylii nie zasiada żadna kobieta, wszyscy ministrowie są biali – a w kraju, w którym liczebnie przeważają rasy mieszane (w tym czarni), jest to alarmujące. Wszelkie problemy społeczne, jak równouprawnienie kobiet, walka z rasizmem czy wykluczeniem, oddano w gestię Ministerstwa Sprawiedliwości i społeczeństwa obywatelskiego. Na domiar złego na jego czele stanął Alexandre de Moraes, znany z bezpardonowej walki z przestępczością. Z tym że w Brazylii owa walka polega głównie na akcjach zbrojnych wymierzonych przeciw najbiedniejszym warstwom społecznym (patrz: czarnym) z wykorzystaniem technik używanych w państwach w stanie wojny. Jakby tego było mało, w czasie kiedy Moraes pełnił funkcję sekretarza bezpieczeństwa narodowego w Sao Paulo, co czwarty zabity padał z rąk policji. Funkcjonariusze byli za to hojnie obdarowywani odznaczeniami przez swojego zwierzchnika.

Jednym posunięciem Temer zwrócił więc przeciwko sobie organizacje feministyczne i ruchy walczące z rasizmem. A to nie wszystko. Choć jego ugrupowanie, Partia Ruchu Demokratycznego Brazylii (PMDB), wyszło z koalicji rządzącej tuż przed wybuchem skandalu korupcyjnego, nie zmienia to faktu, że przez ostatnie lata u władzy kradło się, ile wlezie. Najwięcej brazylijskich polityków wymienionych w tzw. Panama Papers należy do partii Temera. Ale to nie afery korupcyjne dyskredytują go w oczach Brazylijczyków, lecz zdrada, jakiej się dopuścił, stając przeciwko swojej dotychczasowej zwierzchniczce i koalicjantce, z którą przez blisko dwie kadencje blisko współpracował.

Temer cały czas powtarza, że nie musi być lubiany, jeśli ma to przynieść pożytek państwu. I pewnie nawet wielu Brazylijczyków byłoby gotowych wybaczyć mu niedociągnięcia, gdyby zgodnie z obietnicą poprawił sytuację ekonomiczną kraju, którego PKB kurczy się w tempie 3 proc. rocznie, oraz ponownie otworzył Brazylię na świat.

Fernando Henrique Cardoso, socjaldemokrata i bezpośredni poprzednik Luli da Silvy na fotelu prezydenckim, pytany o obecną sytuację w Brazylii odpowiada, że „ani teraz nie jest tak źle, ani wcześniej nie było tak kolorowo, jak to Lula malował". W istocie wielu brazylijskich komentatorów podkreśla, że polityka, jaką realizował da Silva, a w późniejszym czasie Dilma Rousseff, to przejadanie owoców racjonalnego zarządzania ich poprzednika.

Gdy w 1995 roku do władzy doszedł Fernando Henrique Cardoso z Brazylijskiej Partii Socjaldemokratycznej, jednym z jego celów stało się zredukowanie inflacji do wartości jednocyfrowej. Udało mu się to już rok później. Zdaniem Cardosa, Lula, obejmując urząd prezydenta, uwierzył, że łatwo dostępne i subsydiowane przez państwo kredyty staną się siłą napędową gospodarki. Tymczasem stymulowanie w ten sposób konsumpcji tylko do pewnego stopnia okazało się skuteczne. Brakowało jednak inwestycji, a na dodatek politycy za wszelką cenę unikali reform oraz prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Jednocześnie da Silva błędnie założył, że kryzys, który zaczął się w Stanach Zjednoczonych i dotknął całego świata zachodniego, de facto oznaczał koniec hegemonii krajów północy na rynkach światowych. Takie rachuby były dalece przedwczesne i choć relacje na linii Południe–Południe bez wątpienia są dla Brazylii ważne i przyszłościowe, to z pewnością nie za cenę pogorszenia kontaktów z Zachodem.

Dilma Rousseff rządziła więc, rozdając, ile mogła i napotykała coraz większe problemy. To właśnie zwiększenie budżetu publicznego bez uzyskania aprobaty Kongresu oraz tuszowanie prawdziwego stanu budżetu państwa doprowadziły do otwarcia procedury jej impeachmentu. Problem polega tylko na tym, że oskarżający ją politycy moralnie prezentują się jeszcze gorzej. Ponad połowa deputowanych w Kongresie jest oskarżana o korupcję, wymuszenia oraz tortury, w Senacie 60 proc. jego obecnego składu jest na bakier z wymiarem sprawiedliwości.

To prawda, wielu Brazylijczyków negatywnie ocenia rozdawniczą politykę Dilmy, ale równie krytycznie odnoszą się do polityków, którzy chcą zająć jej miejsce. W parlamencie brazylijskim zasiada dziś 30 różnej maści ugrupowań. Były prezydent Cardoso powiedział kiedyś dosadnie, że to nie są partie, ale raczej grupy interesu czyhające na swoją część łupu, jakim jest budżet kraju.

Odchodząc, pani prezydent nie ułatwiła zresztą zadania swojemu następcy. Z okazji Światowego Dnia Pracy obiecała Brazylijczykom podwyższę o 9 proc. programu socjalnego Bolsa Família, rozpoczęcie nowych etapów w programach mieszkalnych subsydiowanych przez państwo: Minha Casa oraz Minha Vida, a także dalsze korzyści podatkowe dla klasy średniej i niższej. Przyzwyczajeni do zapomóg Brazylijczycy nie zgodzą się na odebranie im tych pieniędzy. Wie o tym Temer, który już na wstępie obiecał, że Bolsa Família pozostanie priorytetem jego rządu. Pytanie tylko, jak bez ograniczenia wydatków uda mu się zwalczyć deficyt i wyprowadzić kraj na prostą.

Brazylijczycy zaś są coraz bardziej zmęczeni całą swoją klasą polityczną, która – jak twierdzą – zajęta jest głównie napychaniem sobie kieszeni. Chcą radykalnych zmian, stąd coraz większą popularność zaczyna zyskiwać sędzia Sérgio Moro prowadzący sprawę Petrobrasu (afera korupcyjna w państwowym koncernie energetycznym, wśród podejrzanych znalazło się 12 senatorów i 22 deputowanych – red.) i przez wielu Brazylijczyków odbierany jako symbol odnowy życia publicznego.

Argentyńskie światełko w tunelu

Starania nowego prezydenta Argentyny Mauricia Macriego na rzecz rozmontowania protekcjonistycznej machiny odziedziczonej po duecie Kirchnerów przypomina pracę sapera. Zbyt zdecydowany ruch w każdej chwili może wywołać eksplozję, czyli reakcję parlamentu, w którym kirchneriści wciąż są w większości, lub protesty związków zawodowych uważnie patrzących prezydentowi na ręce.

Jak ostrożnie musi działać szef państwa, pokazują ostatnie ruchy. 19 maja Izba Deputowanych przegłosowała ustawę zabraniającą przedsiębiorcom zwalniać pracowników. Mimo że w praktyce jej wprowadzenie byłoby niewykonalne, Macri był zmuszony zawetować ustawę, choć ryzykuje utratę poparcia.

Na razie jego pozycja wydaje się niezagrożona. Wydana w ubiegłym miesiącu przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy „Panorama Ekonomiczna dla Ameryki Łacińskiej oraz Karaibów" ocenia kroki podjęte przez argentyńskiego liberała bardzo pozytywnie, uznając je „za ambitną i niezbędną transformację w celu wyeliminowania nierówności na poziomie makroekonomicznym, które posiadają negatywny wpływ na poziom inwestycji i konkurencję". Ale i tu czai się problem. MFW chwali Macriego za demontaż systemu protekcyjnego, ale marne to pochwały w kraju, w którym ludzie pamiętają, że rekomendacje funduszu doprowadziły do bankructwa państwa w 2001 roku. Cristina Kirchner otwarcie walczyła z MFW, Macri natomiast wydaje się prowadzić politykę bliską założeniom funduszu. Dodatkowo unieważniono dług, który Argentyna posiadała w ramach tzw. funduszu sępa (vulture fund). Pozwala to powrócić jej na międzynarodowe rynki kapitałowe oraz odzyskać utraconą pozycję.

Niezależnie od dobrych ocen i nagród na efekty reform wprowadzanych przez Macriego trzeba będzie poczekać. Nadal bardzo wysoka jest inflacja (na poziomie 25 proc., choć rząd Argentyny obawia się, że do końca roku może ona wzrosnąć do 30 proc.). Przy tak dużym wzroście cen zmiany wprowadzone przez neoliberała dla dużej części społeczeństwa pozostaną niewidoczne. No i potężne ryzyko stanowi kryzys w Brazylii – głównego odbiorcy argentyńskich towarów. Mimo to Argentyna traktowana jest jako pionier zmian w regionie.

* * *

Przykład Argentyny, Brazylii oraz Wenezueli pokazuje, że nie ma worka bez dna. Ale też wszyscy dobrze wiemy, że kto daje i odbiera, ten marnie kończy, nawet jeśli ten worek jest już pusty. Stąd skręt Ameryki Łacińskiej na prawo będzie się dokonywał w atmosferze wielkich napięć społecznych, a reformatorzy nie będą mogli pozwolić sobie na drastyczne cięcia.

Autorka jest politologiem. Specjalizuje się w obszarze państw hispanojęzycznych, transformacji ustrojowych. Publikuje m.in. w „Liberte!"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Nawet „House of Cards" wypada blado przy intrygach, jakich dopuszczają się politycy w Brazylii – twierdzą dziennikarze pracujący w tamtejszym wydaniu dziennika „El País". W Wenezueli Nicolás Maduro coraz bardziej ryzykownymi wybiegami stara się utrzymać na stanowisku, a Mauricio Macri, którego dojście do władzy w Argentynie powszechnie uznano za jaskółkę neoliberalnych zmian, zmaga się z opozycją w parlamencie. Zmiana wydaje się nieunikniona, ale nikt nie ma zamiaru oddać władzy dobrowolnie, a tym bardziej zrzec się raz nabytych przywilejów.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów