Pan też nie był szeregowym posłem. Przez jakiś czas pełnił pan funkcję rzecznika SLD.
Rzeczywiście. Wymyślił to Krzysztof Janik, a ja nie byłem dość asertywny, żeby mu odmówić. Po utonięciu Andrzeja miałem takie poczucie, że muszę jakoś wejść w jego buty. Ale rzecznikiem byłem w schyłkowym okresie, kiedy już nic nie mogło powstrzymać upadku SLD. Próbowaliśmy nawet z Krzyśkiem Janikiem budować frakcję, która miała być rodzajem rozpaczliwej szalupy ratunkowej. Józef Oleksy, ówczesny przewodniczący, pytał nas, czy wychodzimy z partii. Myśmy go przekonywali, że nie wychodzimy. On nie wierzył. Pachniało rozłamem. A potem wszystko się rozmyło. Nic się już z tym nie dało zrobić. Rzadko wracam do tych czasów myślami.
Pamiętam pana wystąpienia na sesji plenarnej i wydawało mi się, że był pan zaangażowanym politykiem.
Bardzo często znajomi, dziennikarze pytali mnie, czy w Sejmie odgrywałem jedną ze swoich życiowych ról. Energicznie zaprzeczałem, bo nie uważam, żebym się przebierał, maskował i gęgał tak, jak mi kazano.
Ale nie bez powodu mówi się o scenie politycznej. Bo politycy przecież grają, czyż nie?
Często wystąpienia polityków bywały grą. Kiedyś piliśmy piwo z Andrzejem Urbańczykiem w sejmowym barze pod schodami. Na mównicy występował znany poseł ZChN Michał Kamiński, który okropnie znęcał się nad naszym SLD. Tak okropnie nas poniewierał, że obaj z Andrzejem patrzyliśmy na to zafascynowani. Po czym stwierdziliśmy: „A pies mu mordę lizał, jeszcze po łyku piwa". Kamiński zszedł z mównicy, minęły może ze 2 minuty i pojawia się w barze. Woła do nas: „Cześć chłopaki, stawiam następne piwo". Andrzej na to: „Michał, na litość Boga, przecież myśmy przed chwilą oglądali cię na trybunie sejmowej". On na moment zastygł, po czym mówi: „Co się wygłupiacie, przecież ja mam wyborców w Łomży". Co miało oznaczać: ja mam swoich wyborców, wy swoich, toczy się pewna gra, a teraz napijmy się piwka.
A więc zawód polityka trochę przypomina zawód aktora.
O nie. Aktor to jest neurastenik. Taki człowiek, co to „cały jestem zbudowany z ran". A polityk to człowiek przekonany, że ma rację, choć nie wiadomo, z czego to jego przeświadczenie się bierze. Poza tym polityk jest fanatycznie przywiązany do swojej pracy. Nie interesuje się niczym innym poza polityką. Oddycha polityką, budzi się i usypia jako polityk. Na okrągło jest w tej roli. Nigdy nie idzie na ryby, a nawet jeżeli idzie, i tak rozmawia o polityce. Ci, których poznałem, byli narkomanami polityki. Pewnie nawet przez sen układali te swoje polityczne klocki. Czasami polityka przypomina wręcz misterium, uniesienia religijne. Pamiętam taką historię: jest 2001 rok, w Hali Wisły w Krakowie odbywa się przedwyborczy wiec. Hala ma całkowicie pozasłanianie okna. A Leszek Miller, wygłaszając przemówienie, wskazywał na te ciemne okna i mówił, że jeżeli działacze SLD powiedzą, iż gruszki wyrosną na wierzbie, to one tam wyrosną. Gdy tego słuchałem, to pomyślałem, że nie nadążam. Ale naród przyjmował to entuzjastycznie.
Pan nie wpadł w ten polityczny nałóg?
Nigdy. Nawet co jakiś czas uciekałem, wyłączając komórkę. Poza tym rasowy polityk dąży do władzy, a więc naturalną jego skłonnością jest nieustannie awansować. Jeżeli się tego nie robi, to się cofa. Mnie wystarczało, że byłem w gmachu Sejmu, miałem legitymację, natomiast zostać ministrem już nie chciałem, bo po co.
Jednak w 2005 i 2007 roku kandydował pan do Sejmu, tyle że bez powodzenia. A więc nie było panu łatwo rozstać się z polityką.
2007 rok to było nieporozumienie. Nie umiałem twardo powiedzieć „nie" Wojtkowi Olejniczakowi, ówczesnemu przewodniczącemu SLD. Wymyśliłem tylko, że podobnie jak Piotr Gadzinowski będę kandydował z ostatniego miejsca na liście, ale złudzeń nie miałem. A na marginesie, myśmy z Piotrkiem Gadzinowskim lansowali przez pewien czas pomysł zmiany ordynacji w takim kierunku, żeby listy kandydatów były układane alfabetycznie. Dziś wiem, że przywódca żadnej partii nie zgodziłby się na taki numer, bo dobrowolnie pozbawiłby się narzędzia władzy, czyli możliwości układania list. Ale wtedy chcieliśmy to przeforsować i słyszeliśmy nieustannie nie, nie, nie.
A jaki był argument waszych kolegów za tym „nie"?
Że ludzie odruchowo głosują na jedynki. Uważam, że mówienie czegoś takiego jest obelgą dla wyborców. Gdybyśmy poprzedzili tę zmianę silną kampanią informacyjną, że obywatel nie tylko może wybierać, ale wręcz musi wybierać, bo kolejność na liście nic nie znaczy, to ludzie nie głosowaliby automatycznie na jedynki. No i gdybyśmy wtedy coś takiego zrobili, to dzisiejsze argumenty Pawła Kukiza, że w obecnej ordynacji nie wybierają ludzie, tylko liderzy, nie miałyby racji bytu.
Mówił pan o końcówce SLD, o tym, że nic nie było w stanie powstrzymać sondażowego zjazdu. Czy z perspektywy czasu uważa pan, że kara, jaką poniósł Sojusz, była zasłużona?
Tak. Powszechnie się uważa, że przyczyną porażki SLD była tzw. afera Rywina. Ale dla mnie ważniejsza była tzw. afera starachowicka, dotycząca przecieku o akcji policji przeciwko działaczom samorządowym powiązanym z grupą przestępczą. Otóż był to efekt zjawiska trapiącego każdą zwycięską partię – przyklejają się do niej ludzie różnego autoramentu, niekoniecznie ciekawi, ale za to lojalni, którzy coś dla nas zrobią, ulotki porozwożą, zagardłują na wiecu, społecznie popracują, a potem płać za to. Ten klientelizm polityczny jest nie do opanowania i był zabójczy dla SLD.
Pan też musiał płacić?
Po wyborach 2001 roku do mojego biura poselskiego przyszła elegancka, dobrze pachnąca pani z drugą, młodszą. I ta starsza oświadcza: muszę panu powiedzieć, że cała moja rodzina, w tym tu obecna moja córka, na pana głosowaliśmy. Łącznie dostał pan od nas około 70 głosów. Gratulujemy, że wszedł pan do Sejmu, moja córka kończy socjologię i szuka pracy. Byłem tak zbulwersowany tą sytuacją, że wręcz odwarknąłem: „Gdybyście panie przyszły przed wyborami, tobym odpowiedział: proszę na mnie nie głosować, bo ja nie mam roboty dla pani córki".
Rozumiem, że historia, którą pan opisał, nie była odosobniona?
Nie była. Mieliśmy we czterech posłów SLD wspólne biuro i w dni dyżurów przychodziła do nas masa ludzi. Otóż 70 proc. tych wizyt to byli ludzi z żądaniem: dawaj robotę. A kogo ja mogłem zatrudnić, skoro miałem jeden etat asystencki? Co więcej, nie obiecywałem tego w kampanii. Natomiast znam ludzi, którzy obiecywali wszystkim wszystko, a potem uciekali, ukrywali się, mówili „jutro" i jakoś się migali. Ale byli też i tacy, którzy potrafili dużo rzeczy załatwić i na tym budowali swój polityczny autorytet. W ten sposób tworzyły się struktury kolesi, zaprzyjaźnionych ekip, układy i układziki. To była jedna z ważnych przyczyn klęski SLD w 2005 roku i PO w 2015 roku.
.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95