Tuż przed samymi wyborami parlamentarnymi słuchałem w zeszłym roku w radiu rozgadanego o polityce profesora socjologii, który na pytanie prowadzącego, na kogo głosuje, rzekł, że nie będzie o tym rozmawiał, ponieważ to jego prywatna sprawa. Oto objaw choroby lękowej wywołanej przez osobliwie pojmowane prawo do prywatności decyzji politycznej, które zawczasu udaremnia zebranie obecnego narodu, także aklamację. W takich warunkach naród nie wybiera i nie głosuje jako naród. Cały sztafaż wyborczy – zielone sukno, dostojna komisja, koperty, urny, długopisy, kabiny z kotarą, karty z nazwiskami przedstawicieli – tylko symuluje demokrację, ponieważ suma pojedynczo oddawanych głosów nigdy nie stworzy innej całości niż arytmetyczna albo – w zmienionych dekoracjach – wirtualna, fejsbukowa.
Daje to złudzenie wolności, która świętowana jest co cztery lata. O demokracji mówi się tak, jakby miała być świętem, a nie chlebem codziennym. A jeśli z demokracją mamy do czynienia od święta, to w jakich warunkach politycznych żyjemy na co dzień? Wola powszechna nadająca władzy prawomocność tworzy się w przestrzeni publicznej lub wcale. Otwiera się zatem alternatywa: albo aklamacja, którą Schmitt określa czasami (za Kantem) mianem entuzjazmu, albo kiełbasa wyborcza i wyborcze matactwo.
W prawodawczym państwie parlamentarnym republikański entuzjazm tłumi się w zarzewiu i likwiduje wszelkie przejawy politycznej spontaniczności, na przykład przez konsekwentne ośmieszanie uczestników referendum. Schmitt wskazuje tu na negatywną rolę, jaką odgrywają w dziele dezinformacji opinii publicznej „niewidoczne i nieodpowiedzialne siły polityczne". Czasem zaś wszystko robi się jakoś samo. Może o tym świadczyć casus pułkownika Sergiusza Miasojedowa, nazwany znacznie później sprawą anty-Dreyfusa. Pułkownik Miasojedow, żołnierz żandarmerii wojskowej w carskiej armii, został w 1915 roku postawiony przed sądem wojennym na podstawie zarzutu o szpiegostwo. Przy nader wątłym materiale dowodowym skazano go na karę śmierci, którą wykonano w warszawskiej cytadeli. Dialektykę pomiędzy stanowiskiem, jakie zajęła w tej sprawie opinia publiczna, a stanowiskiem władzy w trafnych słowach przekazał Józef Mackiewicz.
„»Sprawa Miasojedowa« jest pod pewnym względem odwróceniem »sprawy Dreyfusa«... Wie pani co, użyję paradoksu: jest ona świadectwem niedoskonałości ustroju, ale... demokratycznego. Skazany przez władzę, może być obroniony przez opinię publiczną. Skazany przez opinię publiczną, może być obroniony przez władzę. Ale gdy opinia publiczna staje się władzą... Ba! Do kogo pani wtedy każe się odwołać w obronie? Nie ma takiej siły, do której można by się odwołać. Bo nie ma nikogo na świecie, kto by był zainteresowany w takiej apelacji.
– A ja?
– Pani... Pani powiada: »jakże wielki książę ważył się na taką samowolę?«. Jestem przekonany, że dziesięć razy by się namyślił i może nie poważył w końcu, gdyby miał w tej chwili przeciwko sobie opinię publiczną. Ale on wiedział, że ma ją za sobą. Więcej: on robił to dla niej. Może nawet wykonał tylko jej wolę".?Czy naród potrafi obronić się sam? To zależy od okoliczności. Jeśli wyposażony jest w świadomość polityczną, co w języku Schmitta oznacza umiejętność odróżnienia wroga od przyjaciela, obroni swoje istnienie, nawet jeśli zginą przy tym poszczególni, niewinni ludzie. Naród nie dyskutuje, nie rozważa racji. Działa instynktownie we własnej sprawie. W przeciwnym razie, gdy tego nie potrafi, kiedy trzymają nad nim władzę, na przykład wartości ogólnoludzkie, które nie są jego wartościami, naród ten zginie.
Widać dość jasno, że Schmitt przeciwstawia plebiscytową prawomocność państwa demokratycznego legalności prawodawczego państwa parlamentarnego. To ostatnie nie ma nic wspólnego z demokracją sensu stricte – aklamacyjną, bezpośrednią. Państwo, w którym rządzącym wystarcza kodeks, biret i procedura, jest państwem zbuntowanych, oświeconych, gardzących masami elit. I odwrotnie: radykalna, nieznająca hamulców demokracja bezpośrednia oznacza pospolity „bunt mas", rebelię szewców. Wszakże w demokracji to wola narodu, nie zaś dobrze uargumentowana racja elit, stanowi czynnik decydujący w określaniu kształtu państwa.
Bez kompromisu
Będąca źródłem prawomocności wola narodu wyraża się nie w akcie wyborczym, lecz w plebiscytach, sondażach, referendach, a w wariancie krańcowym – strajkiem generalnym lub rewolucją. Wola ta jest doraźna, natychmiastowa i wiążąca. W takiej sytuacji mamy do czynienia z konfliktem prawomocności, której źródłem jest wola narodu i legalności mającej swą podstawę w prawie stanowionym, przede wszystkim zaś w konstytucji.
Innymi słowy, chodzi tu o odmienny sposób uzasadniania. Dla legalistów konstytucja pozostanie „świętą krową" i nic tego nie zmieni, z kolei dla narodu, który konstytucję nosi w sercu, ważny jest on sam. Kompromis w sytuacji ultymatywnej okazuje się niemożliwy. Oczywiście, jakiegoś wyjścia dostarczają tu referenda, przez które artykułuje się zdanie milczącej, na co dzień lekceważonej i pomijanej rzeszy. W tak nakreślonych warunkach dochodzi do wyścigu dwóch suwerenów. Trudno wyobrazić sobie, kto może wyprzedzić w nim naród, niemniej ciała reprezentatywne mają do dyspozycji naprawdę wiele środków, aby swej władzy nie oddać, ani nie umniejszyć czy przekazać swych kompetencji na rzecz suwerena. Najczęściej „bunt szewców" bywa tłumiony przez bunt elit. Na przykład eliminowanie prawa do oporu wynika z dogmatycznie rozumianego legalizmu i jest jego następstwem. Jeśli taki kurs obiera państwo, mamy koniec demokracji, jeśli dzieje się przeciwnie i masy subwersywnym gestem aklamacji uchylają każdą decyzję rządu, każdą uchwałę parlamentu, mamy do czynienia z hiperdemokracją.
Dlatego w budowaniu platformy porozumienia pomiędzy zantagonizowanymi siłami poczesną rolę może odegrać prezydent, który wkracza do gry zawsze tam, gdzie sytuacja – prawna, gospodarcza, społeczna – wydaje się nie do końca normalna, czyli w okolicznościach wymagających scalenia pojęć i rzeczy. W jakimś stopniu prezydent działa jak burzący system dotychczasowej legalności „komisarz operacyjny", który dla ratowania konstytucji zawiesza czasowo jej obowiązywanie. Rzecz jasna, nie oznacza to, że prezydent komisarz nabiera z mocy urzędu prawo do stanowienia prawa.
Prawomocność na ulicy
Podsumowanie: W wyborach od dawna zaprzestano wyłaniania i awansowania pewnej elity i tworzenia rzeczywistej reprezentacji. Używając słów mocniejszych, trzeba powiedzieć, że w świecie dzisiejszym wybory stały się fikcją. Przerodziły się bowiem w rodzaj udawanego „plebiscytu", festynu powtarzanego regularnie w odstępach paroletnich. Trudno zrozumieć kogoś, kto sądzi, że wyłania się w nich elita danego kraju. Aktem wyborczym powołuje się kilkuset reprezentantów, którzy następnie ustanawiają w państwie swoich nominatów. Nowe wybory to zawsze zapowiedź nowych łowów: synekur, zaszczytów, pieniędzy, wpływów.
Tymczasem naród nie udziela rozbudowanej odpowiedzi; mówi tylko „tak, tak, nie, nie", jak w Piśmie św., gdzie mowa jest jeszcze prosta. Z narodem się nie dyskutuje, masa nie potrafi mówić, masa jest niema, demokracja zaś jest zjawiskiem masowym. Nie ma innej demokracji niż demokracja masowa. Inne użycie tego słowa jest niewłaściwe, nieadekwatne. Nic dziwnego, że prawomocność plebiscytową uznaje się w tak pojętej demokracji za jedyny uznany system legitymizacji. Wszakże demokracja masowa, której rozpęd nie napotyka żadnych barier, na przykład w woli prezydenta lub rządu potrafiącego formułować pytania plebiscytowe, a wynik głosowania interpretować jako wyraz woli narodu, prowadzi w kierunku dyktatury leninowskiej, w stronę totalitaryzmu. Innymi słowy, chodzi o to, aby władza szła od góry, a zaufanie z dołu, o czym pisał już Sieyes w głośnej broszurze „Czym jest stan trzeci"?
Dlaczego jednak sądy nie mogłyby przyjąć na siebie najważniejszych rozstrzygnięć w państwie? Dlatego, że ich auctoritas wypada słabiej w porównaniu z auctoritas prezydenta czy rządu. Państwo dążące do legalizacji każdej czynności lub do jej legalnego zakwestionowania jest państwem totalnym, ingerującym w najdrobniejszą część tkanki społecznej. „Zrozumiałe jest zatem, że sądy mogą pełnić tę funkcję tylko dopóty, dopóki mają autorytet niezużyty jeszcze przez rozstrzyganie politycznych kwestii władzy za pomocą postępowania sądowego" – zauważa trzeźwo Schmitt. A im państwo słabsze, tym złośliwsze i bardziej spazmatyczne są jego działania w stosunku do zwykłych obywateli. I gdy tak partie polityczne wyrywają je sobie z rąk do rąk, instrumentalizując legalność i prawomocność, ich działania prowadzą do wojny domowej – najpierw w jej zimnej fazie, potem zaś w krwawej, gorącej.
W przeciwieństwie do Freuda, Marksa, Nietzschego, Schmitt nie jest mistrzem podejrzeń. Przepatruje aporie i dylematy filozofii politycznej na wskroś i wyświetla niejasne strony wolności. Powiada się o nim, że nigdy nie był demokratą. Może nim był, może nie. Na podstawie tych kilku myśli podchwyconych przeze mnie w „Legalności i prawomocności" – można w zasadzie zaryzykować twierdzenie przeciwne. Schmitt przedstawia się w nich jako demokrata radykalny szukający prawomocności na ulicy, odwołujący się do siły aklamacji, a nie głosu wyborczego.
Jednocześnie nie jest nim – oto druga strona tej samej monety – gdy przedkłada wolność nad retorykę wyborczą. Demokracja, powiada, to jedynie (niedoskonała) forma obieralności władzy i jako taka nie stanowi żadnej wartości. Jest mechanizmem uprawomocnienia czyjegoś zwierzchnictwa, podczas gdy wartością ponad wszelką wątpliwość jest – pozostaje na zawsze – wolność.
Autor jest profesorem filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku, zastępcą redaktora naczelnego kwartalnika filozoficznego „Kronos". Ostatnio opublikował książkę „Umieram, więc jestem", a pod jego redakcją ukazała się monumentalna „Historia filozofii politycznej II" (obie pozycje wydała Fundacja Augusta hrabiego Cieszkowskiego)
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95