Pisano o jego obsesyjnej obecności u Konwickiego i znaczącej nieobecności u Nowakowskiego, reprodukowano zdjęcia z dni radosnej budowy i z mszy papieskiej. Utrwalił się nawet pewien sznyt „pałacowego pisania", osobliwie rozpoznawalny w tuzinach reportaży i publikacji okolicznościowych „Gazety Wyborczej": najpierw coś z grozy i blichtru zaawansowanego stalinizmu, kiedy Pałac powstawał, następnie katharsis (czy rzeczywiście?) Festiwalu Młodzieży i Studentów 1955 oraz o rok późniejszego Października, potem zaś – soczysta tkanka wspomnień o koncertach, pijaństwach i przedstawieniach, o kronice Pałacu prowadzonej przez panią Hannę Szczubełek, coś o rekordach, o windach i pałacowej parze sokołów, tak, wiecie, lekko i zajmująco. Na koniec konieczny kontrapunkt: o tych „nieprzejednanych" (koniecznie w cudzysłowie), którzy domagają się zburzenia budynku, który jak żaden wrósł w tkankę miasta. Powiedz mi, jak piszesz o Pałacu, a powiem ci, kim jestem.
Beata Chomątowska swoją książką po raz kolejny potwierdza, że jest uważną biografistką. Nie miała łatwego zadania: w jubileuszowym dla „daru Stalina" roku 2015 niejedna oficyna wzięła sobie za cel wydanie o nim książki. Pisano o ludziach Pałacu, o przełomach politycznych, o prehistorii miejsca u zbiegu ulic (książkę Magdaleny Stopy „Przed wojną i pałacem" omawialiśmy w „Plusie Minusie"). Chomątowska zdecydowała się poruszać wokół Pałacu i dyżurnych tematów lekką, kocią ścieżką: dookoła, kołując, podejmując to, co lekkie, błahe, przeoczone.
Wydawałoby się, że z takich poszukiwań mógłby powstać najwyżej zbiór hermetycznych anegdot dla varsavianistów erudytów. Talent autorki sprawia jednak, że historie na pozór bardzo odległe od głównego nurtu opowieści o Pałacu – dzieje „bliźniaczych" projektów w ZSRS i krajach satelickich, losy architektów współtworzących monstrualną budowlę, zmagania spadkobierców znacjonalizowanych działek czy choćby rewia pałacowej menażerii – ukazują nam, jak bardzo nitki naszych pojedynczych żywotów owijają się wokół Pałacu. Stał się on – tak, można to uznać za pośmiertny triumf Józefa Wissarionowicza – zarazem „węzłem pamięci", drogowskazem i miejscem przecinania się codziennych szlaków.
W tym pisaniu czasem potrzebna była po prostu uważność: dziesiątki dziennikarzy wypraszało u Hanny Szczubełek zabawną, prześwietloną fotkę z koncertu Rodowicz czy zjazdu PZPR, Chomątowska jako pierwsza wysłuchała (i opowiedziała) historię jej życia. Czasem trzeba było odtworzyć splątaną mapę szkół artystycznych, sympatii ideowych i supłów w rodowodach warszawskiej inteligencji: autorka „Lacherta i Szanajcy" (Czarne, 2014) poradziła sobie i z tym zadaniem. Siedem pałacowych historii – nawet tę ostatnią, romansową – opowiada z dystansem, w sposób doskonale bezosobowy. Mam wrażenie (czy słuszne?), że narzuciła sobie ostentacyjny chłód, chcąc odciąć się od politycznych kontekstów, złośliwości, aluzji, obsadzając się w roli pochylonej nad wrzecionem Pałacu uważnej Parki.
PLUS MINUS