Trudno było spać przy bliskich dźwiękach kościelnych dzwonów, a nawet armatnich wystrzałów. Pojechaliśmy całą rodziną spędzić Święta Wielkanocne w murach klasztoru zamienionego na miły hotel, gdzie zadbano o świąteczną atmosferę. Uroku temu miejscu dodawał fakt, że na terenie hotelu znajdował się bardzo stary, zakonny kościół, w którym odprawiano msze, wszyscy byliśmy zatem w odpowiednim klimacie. Do tego kościoła oczywiście docierali też okoliczni mieszkańcy, więc przy każdym święceniu pokarmów było pełno.
Nigdy jeszcze nie spędzałam świąt poza domem, więc pierwszy raz mogłam przeżyć je w okolicach niewielkiego miasta. Pierwszy raz nie znałam nikogo wśród parafian. Szli z różnych stron, radośnie rozmawiając z rodziną. Co mnie uderzyło, to jakby mniejsza odświętność ubrań, zwłaszcza u ludzi w średnim wieku. Codzienne kurtki i niewielka dbałość o fryzurę. Młodzież odwrotnie. Po swojemu odświętna, tyle tylko, że raczej pasowało to do konkursu na piękne nogi czy na najwyższe obcasy. Dziewczyny z trudem szły po nierównej, zabłoconej drodze w wysokich szpilkach i spódniczkach mini, które odsłaniały zziębnięte nogi. Tylko starzy ludzie wypucowani, odprasowani, wygładzeni. Wszyscy natomiast bardzo pogodni na tej drodze do kościoła.
Przy święceniu patrzyłam na wielkanocne koszyczki, spodziewając się rodzimej twórczości, folkloru, regionalnych popisów. Nic z tego. Niewielkie koszyczki tego samego rozmiaru i kształtu mieściły w sobie skromne symboliczne kawałki chleba, jajka, kiełbasy. Muszę powiedzieć, że wzruszające to było. Ciekawe swoją drogą, czy istnieje jakiś coroczny zapis przeciętnego polskiego koszyczka – czy to się zmienia wraz ze stosunkiem do konsumpcji albo wiary w lepsze życie? Czy ta powściągliwość była przypadkowa, czy jest wynikiem naszej rosnącej świadomości? W każdym razie żadnych oznak „postaw się, a zastaw się" nie było.
Trudno też mówić o klimacie, nastroju parafian. Wielka Sobota to czas między smutkiem a radością, więc nikt nie oczekuje jednoznaczności. Ale następnego dnia... Po nocnym obrzędzie okrążania kościoła z pochodniami tuż przed wschodem słońca rozległy się dźwięki dzwonów, wybuchy tutejszych starych armat i... cichy męski głos: „Alleluja, alleluja". I wtedy właśnie dziecko powiedziało do mnie: – Chyba ktoś umarł. Co innego mogło zrozumieć z tego smutku? Jak przekonać dziecko, że słowo „alleluja" jest najradośniejszym wyrazem wiary i uniesienia? Że ten głos oto zwiastuje wieczne życie, przywołuje cud, z którego czerpiemy nadzieję? Jak przekonać, jeśli dziecko z takiego „alleluja" może usłyszeć tylko bezdenny smutek i otchłań beznadziei?
Nie ja pierwsza zadaję pytanie, dlaczego nasz polski Kościół jest taki smutny, nie ja pierwsza pytam o powód religijnego zawodzenia i nie ja pierwsza próbuję odpowiedzieć na takie pytania. Może to wiecznie wisząca nad nami kara, może podświadomy lęk? Może słowiańska melancholia, chłodny klimat albo wieczne czekanie na złoty róg, zaklęcie jakieś, że „wszyscy jak pośnięci"? I drugie pytanie: czy należy to zmieniać? Czy jeśli już taka natura naszej religijności, to może nie trzeba wymuszać sztucznego uśmiechu? Myślę, że nie trzeba. Taki klimat, taki smutek, taka wiara.