Gdy tłum narzuca swoją wolę instytucjom

Epidemia jest jaskrawym przykładem kryzysu społecznego. Stanem rozkładu, podejrzliwości i lęku. Stanem, w którym wspólnota, tak samo jak ciało, domaga się lekarstwa. I szuka go we krwi ofiar.

Publikacja: 27.03.2020 09:00

Gdy tłum narzuca swoją wolę instytucjom

Foto: Rzeczpospolita

Odwagi! Dziś ustanie zaraza". Obietnica, którą nie tak łatwo puścić mimo uszu; zwłaszcza kiedy pada z ust najsłynniejszego ówczesnego maga. Appolonios z Tyany złożył ją nękanym przez epidemię dżumy Efezjanom w II wieku po Chrystusie. Żeby się jednak spełniła, musieli zrobić wszystko, cokolwiek im powie.

A on wskazał na kulącego się pośrodku placu obcego przybysza. Żebraka w łachmanach, o wynędzniałej twarzy i nienaturalnie mrużącego powieki. Pewnie po dziecięcemu wierzył, że ten, kto zamknie oczy, staje się niewidzialny. Ale tam działała zupełnie inna od dziecinnej magia. Kiedy Efezjanie otoczyli go ścisłym kręgiem, Appolonios zawołał: „Chwytając jak najwięcej kamieni, rzucajcie w tego wroga bogów!". I uwierzyli, i nad żebrakiem wyrósł pagórek kamieni. Kiedy je usunęli, okazało się, że w miejscu obszarpanego przybysza leży ogromny, wielkości dużego lwa pies, z którego pyska toczyła się piana, jakby chorował na wściekliznę. W ten sposób Efez został wyrwany ze szponów zarazy.

Historia ta ma w sobie co najmniej tyle samo z krwawej baśni, ile społecznej analizy. W czasach, kiedy lęk przed „czarną śmiercią" paraliżował ludzkość, nie istniała jeszcze socjologia. Ale gdyby było inaczej, na pewno nauka ta wciągnęłaby słowo „dżuma" do swojego słownika. Pojęcie to miało nie tylko medyczny, ale i społeczny wymiar. Zawierało w sobie równie wyraźny obraz powiększonych węzłów chłonnych, gorączki i drgawek, co i wspólnoty w stanie rozpadu. Wzajemnej wrogości, złej wzajemności, która była jeszcze bardziej zaraźliwa niż bakteria dżumy. I równie groźna. Epidemia była tak jaskrawym, że aż modelowym przykładem kryzysu społecznego. Stanem rozkładu, podejrzliwości i lęku. Stanem, w którym społeczeństwo, tak samo jak ciało, domagało się lekarstwa.

Wszyscy przeciwko jednemu

Kryzys, zadżumienie umysłów i serc, zaczyna się od osłabienia oficjalnych instytucji. Prawo, reguła czasu pokoju, przestaje obowiązywać. Zaczyna się stan wyjątkowy, kiedy to tłum rządzi, narzuca swoją wolę instytucjom. On jest realnością, one już tylko fasadą. Tłumu nie rozpoznaje się po liczbie jednostek, które wchodzą w jego skład, tylko po zniesieniu wszystkich dzielących je różnic. Każdy jest równy każdemu mocą najważniejszego ze wszystkich praw – każdy może zabić każdego. Podczas epidemii wyraźnego i oczywistego jak nigdy. Majątek, wiek, płeć, miejsce w hierarchii społecznej – w tłumie, gdzie jesteś na wyciągnięcie noża albo oddechu drugiego, to wszystko nie ma znaczenia. Tłum nigdy nie „jest", on zawsze „się dzieje". Tłum, który nie działa, nie jest już tłumem. I działa on zawsze, niezależnie od epoki i miejsca, w których się zbiera, w podobny sposób. Po łacinie „tłum" znaczy to samo, co niepokój i zamieszanie; we francuskim rzeczownik ten wziął się od czasownika opisującego czynność deptania, tratowania, poniewierania.

Jedynym sposobem na przetrwanie, powstrzymanie ogólnej rzezi, jest znalezienie ofiary, którą tłum poświęci na ołtarzu własnego przetrwania, w celu odzyskania utraconego porządku. Zasada „każdy przeciwko każdemu" przekształca się w regułę „wszyscy przeciwko jednemu". Temu, który nosi na sobie znak wyróżniający go spośród tłumu – jest w rzucający się w oczy sposób obcym, innym. To żebrak z historii o cudzie Appoloniosa. To Edyp, ojcobójca i kazirodca, wygnany przez Tebańczyków, próbujących ubłagać przez to uwolnienie ich miasta od zarazy. To chrześcijanie w Cesarstwie Rzymskim i Żydzi w średniowiecznej Europie. To każda osoba i grupa wskazana jako winna kryzysu, którą wspólnota zamordowała lub wygnała, żeby ten kryzys zażegnać. To każda ulga i poczucie oczyszczenia, jakie razem z krwią ofiary spływają na tych, którzy ją złożyli. To cześć, którą potem zaczynają ją otaczać, z wdzięczności za odzyskany porządek i spokój.

Nienawiść i wściekłość, jakie w nich wywołała, są równie wielkie, co kult, którym ją później otoczyli. Nie zawsze wprost. Nie każdy jest zasztyletowanym przez spiskowców Juliuszem Cezarem, który ginął jako morderca republiki, jego śmierć była ceną jej przetrwania, i który zmartwychwstał jako imię, którego blask olśniewał wszystkich kolejnych cezarów. Niektórzy są żebrakami z Efezu, ukamienowanymi w miejscu, w którym wzniesiono potem pomnik Heraklesa Odwracającego Zło.

Bo też kolejną rzeczą, którą wspólnota, niegdysiejszy tłum, musi robić, żeby przetrwać, jest ukrywanie własnych korzeni; wymazywanie z pamięci mordu, jakiego się dopuściła, źródeł kultu, który uprawia. Zapominanie o koźle ofiarnym, który stał się kamieniem węgielnym. Z tego punktu widzenia jej kultura jest jednym wielkim mataczeniem, zacieraniem śladów.

René Girard, francuski kulturoznawca (choć właściwszym, gdyby tylko istniało, opisującym go słowem byłoby „kulturodemistyfikator"), stworzył teorię ukazującą kozła ofiarnego nie jako jeden z tematów cywilizacji, ale samą jej strukturę; nie wątek, który przewija się tu i tam, tylko kręgosłup, który dźwiga cały ciężar ciała kultury. W książkach o tak wiele mówiących tytułach, jak: „Rzeczy ukryte od założenia świata", „Sacrum i przemoc", „Kozioł ofiarny" czy „Widziałem szatana spadającego z nieba jak błyskawica", gromadzi sięgający samych początków cywilizacji i najdalszych jej kresów materiał dowodowy. Szuka śladów krwi kolejnych kozłów ofiarnych i poszlak wskazujących na ich zabójców. Ale celem tego dochodzenia jest nie tyle odnalezienie winnych, co samej winy. A ta ukrywa się w micie. W każdym z nich, w całym mitologicznym sposobie myślenia; w opowiadaniu mitów, które było zapominaniem mordów; w ich poezji, tańcu słów, który miał odciągnąć uwagę słuchaczy od mijanych po drodze ciał ofiar.




Albo mit, albo Ewangelia

Nie było nigdy dwóch tak podobnych i tak jednocześnie różnych tekstów, co mit i Ewangelia. Tak bliskich i tak od siebie odległych figur, jak kozioł ofiarny i Baranek Boży. To podobieństwo pozwoliło całej armii nowoczesnych teologów i badaczy kultury dopatrywać się w Piśmie Świętym kontynuacji dawnych mitologii. To „odkrycie" sprawiło, że nic z badanego przez nich tekstu nie zrozumieli. Chrześcijaństwo kontynuuje myślenie mityczne tylko w tym sensie, że obraca w proch samą jego konstrukcję. Chrystus na Kalwarii stał się kolejnym kozłem ofiarnym tylko w tym sensie, że Męka obnażyła ofiarniczy mechanizm; mechanizm napędowy mitologii i pogaństwa. Rzeczy ukryte od założenia świata wyciągnęła na światło dzienne. A rzeczy te są u siebie tylko w mroku, ujawnione tracą całą moc.

Rzecz pierwsza: ofiara jest w rzeczywistości niewinna. Kto lepiej nadawał się na wroga tłumu, bardziej wyróżniał się spośród oszalałego z nienawiści tłumu niż Bóg. Kto mniej niż on byłby winny jakiejkolwiek zbrodni. Wszystkie wypowiadane przez Jezusa podczas męki cytaty ze Starego Testamentu, nawet najbardziej banalne, jak zdanie „nienawidzili mnie bez powodu", pojawiają się tam po to, żeby pokazać, że On, jako jedyny z tam obecnych, wiedział, co się właśnie dzieje. Tylko On rozumiał, w czym bierze udział, co zawładnęło tłumem, który żądał Jego śmierci. I ani nie poddał się jego nienawiści, nie przyznał mu racji, ani nie odpowiedział tym samym, żądzą zemsty, której przecież mógł w każdej chwili dochować. Do końca pozostał bez skazy, do końca zdawał sobie sprawę z tego, w czym bierze udział i co tym samym podważa.

Znał rzeczy ukryte od założenia świata, bo tak się składa, że przy tym był. Tylko On mógł powiedzieć: „Wybacz im, bo nie wiedzą co czynią", bo tylko On naprawdę to wiedział. Tylko Wszechwiedzący mógł nazwać z imienia ludzką nieświadomość, wskazać palcem na to, czego psychoanaliza potrafi się tylko domyślać.

Rzecz druga: jedność i spokój, które rodzą się dzięki złożeniu ofiary są kłamstwem. Czy nie o to chodziło Kajfaszowi, kiedy przekonywał kapłanów, że lepiej jest, kiedy jeden człowiek umrze za lud, niż kiedy zginie cały naród? W jakim innym celu ewangelista Łukasz odnotowywałby fakt, że w dniu Męki Piłat i Herod stali się przyjaciółmi, wcześniej bowiem żyli w nieprzyjaźni? Po co to wszystko, jeśli do skazania Jezusa nie miałaby doprowadzić nadzieja na skonsolidowanie narodów i królestw, wszystkich mocy tego świata. Ale to, co miało pomóc przezwyciężyć tamte, miejscowe i partykularne kryzysy, sprowadziło na świat kryzys na skalę globalną. Doprowadziło do założenia Kościoła. Królestwa, które dla tego świata jest skandalem, przeszkodą, o którą nie przestanie się potykać aż do swojego końca.

I rzecz trzecia, najtrudniejsza. To ja jestem prześladowcą, częścią tłumu. Nienawidzę, szukam ofiary, którą chciałbym złożyć na ołtarzu własnego spokoju i dobrego samopoczucia. Na którą zrzuciłbym własne winy. A Kalwaria i za nią każdy przydrożny, wiszący na ścianie czy wznoszący się nad dachami krzyż mówi: ofiara jest niewinna, to wspólnota ponosi winę. Nawrócić się znaczy zobaczyć niewinność ofiar i własną winę, mieć swój grzech zawsze przed sobą.

Przed René Girardem tylko jeden człowiek równie wyraźnie zobaczył bliskość i przeciwstawność Ewangelii i mitologii, Ukrzyżowanego i Dionizosa. W swoich ostatnich pismach Fryderyk Nietzsche pisał o doskonałej opozycji między tymi dwiema figurami. O tym, że nie ma tam różnicy „co do męczennika", tyle że dokładnie odwrotny jest sens obu tych ofiar. To ten temat dręczył go w ostatnich miesiącach i tygodniach przed ostatecznym osunięciem się w obłęd.

Girard zbudował swoją teorię jako ateista, nieznający wcześniej prawie wcale Biblii ani nauki Kościoła. Tworzył koncepcję kozła ofiarnego przy użyciu narzędzi i pojęć współczesnej antropologii, zachowując konsekwentnie – te same w stosunku do mitów i Ewangelii, co do wszystkich innych tekstów kultury – kryteria i sposoby odczytania. I to ta teoria zaprowadziła go do Kościoła. „Nie dlatego, że jestem chrześcijaninem, myślę tak jak myślę" – mówił Girard – „lecz dlatego, że moje badania doprowadziły mnie do tego, co myślę, stałem się chrześcijaninem".

W blasku tego samego odkrycia niemiecki filozof oszalał, postradał rozum, a francuski kulturoznawca nawrócił się i przyjął chrzest. Nic dziwnego, że świat próbuje ukryć ten blask pod korcem.

Nigdy niezdradzona adoracja

Przez to, co wydarzyło się na Kalwarii, zło nie zniknęło ze świata, ale stało się widoczne. Kościół leczy, oświetlając, walczy ze złem, wyciągając je z mroku. Założony na krzyżu, ponawia jego Ofiarę podczas każdej mszy. „Ofiary odnośnej", która jako żywy obraz przedstawia pierwowzór – ofiarę krzyżową. Tak jak mitologia jest ukrywaniem mordu na koźle ofiarnym, tak liturgia jest przypominaniem o krzyżu. O ile w tamtych opowieściach chodziło o to, żeby zapomnieć o dokonanym kiedyś mordzie, o tyle w mszy chodzi o to, żeby mieć Ofiarę Chrystusa zawsze przed oczami. Żeby nie tylko wspominać, ale ponawiać, chociaż bezkrwawo, to, co się wtedy stało.

Kościół przyniósł światu troskę o ofiary; o tych, którzy noszą na sobie znaki predestynujące ich do znalezienia się w roli kozłów ofiarnych, o „najmniejszych z braci" – tych, którym cokolwiek uczyniliśmy, uczyniliśmy też Chrystusowi. Ale przecież jeżeli świat ma dzisiaj jeszcze jakąkolwiek wspólną, wyznawaną ponad podziałami wiarę, to jest nią przecież właśnie troska o ofiary. Uniwersalne prawo mówiące, że ten ma słuszność, kto został najbardziej skrzywdzony. „Żyjemy w karykaturalnym ultrachrystanizmie" – pisze Girard.

Antychryst nie będzie tym, który wypowie chrześcijaństwu wojnę, tylko będzie próbował je prześcignąć. Wytknąć mu, że w swojej trosce ofiary jest obłudne i ograniczone; że dopiero w jego objęciach wykluczeni całego świata znajdą całkowity spokój i bezpieczeństwo. Udowodnić, że chrześcijaństwo obiecywało światu pokój i tolerancję, ale zawiodło, nie dotrzymało obietnicy, którą tylko on może spełnić. Tyle że ofiary spełniają swoją rolę tylko wtedy, kiedy ich śmierć nie wywołuje poczucia winy, lecz ulgę. Mechanizm kozła ofiarnego ma się świetnie, wre z biurokratyczną cierpliwością w klinikach aborcyjnych i eutanazyjnych procedurach. Zjawiskach, o których nie można wspominać, nie narażając się na zarzut zacofania. Ale to nie Kościół nie nadąża za światem, to świat jest opóźniony względem Ewangelii. Wraca do pogańskiej mentalności i prymitywnych odruchów.

W „Krótkiej opowieści o Antychryście" Włodzimierza Sołowjowa tytułowy bohater zasłynął jako autor dzieła „Otwarta droga do pokoju i dobrobytu świata". Nie walczy z Kościołem w żaden inny sposób, poza tym, że pokazuje mu miejsce w szeregu rozumnego planowania rzeczywistości. Jest spokojny, inteligentny i racjonalny. Gotowy do wszelkich ustępstw, poza jednym. Za nic, choćby pro forma, nie jest w stanie oddać pokłonu Chrystusowi. Ten właśnie szczegół zdradził go w dziele Sołowjowa, ukazał jego prawdziwą tożsamość.

„Chleb ma duże znaczenie, większe ma wolność, a największe trwała wierność i nigdy niezdradzona adoracja" – pisał w komentarzu do sceny kuszenia Jezusa na pustyni stracony przez nazistów jezuita, ojciec Alfred Delp. Antychryst będzie wyłuskiwał z chrześcijaństwa etyczne reguły, społeczną moralność, techniki samodoskonalenia – na to wszystko, odpowiednio przykrojone i przemielone przez logikę świata, znajdzie miejsce w swoim racjonalnym pomyśle na rzeczywistość. Ale do ostatnich sił będzie walczył z odruchem zgięcia kolan na widok jego Nieprzyjaciela. Ze wszystkim, co do tego gestu prowadzi i co z niego wynika. Jeżeli z czymkolwiek z nauki Kościoła będzie walczył wprost, to właśnie z adoracją. Z czcią dla przemienionego w Ciało chleba; czcią, bez której pamięć o krzyżu i Męce zaciera się i zamienia w metaforę, która sama nie wie, co miałaby przekazać i wyjaśnić.

A gdyby jeszcze udało mu się ich wszystkich przekonać, że cześć ta jest nie tylko niepotrzebna, ale i niebezpieczna – że naraża to, co realne, zdrowie i życie, kosztem jakiegoś dawnego wspomnienia, coraz bardziej zagmatwanej i mglistej metafory – zwycięstwo byłoby blisko. Jego troska o ofiary, ich dobrobyt i spokój, uzyskałaby ostateczną przewagę nad Ofiarą z Kalwarii. To on stałby się obrońcą życia, a Chrystus – roznosicielem zarazy, siewcą śmierci. Chrześcijaństwo zostałoby ostatecznie przelicytowane, jego troska o ofiary okazałaby się kłamstwem i obłudą.

W dyskusji o zamykaniu kościołów i przyjmowaniu komunii św. na rękę nie chodzi o przepisy, zwyczaje ani przyzwyczajenia. Nie chodzi też o bezpieczeństwo, epidemia jest tylko pretekstem. W innym wypadku temat ten nie rozpalałby aż takich emocji, przebijałyby się wyraźniej głosy specjalistów twierdzących, że przyjmowanie komunii do ust nie jest wcale mniej bezpieczne niż na rękę, a zdrowy rozsądek podpowiedziałby, że przecież kilkadziesiąt osób w wielkim wnętrzu kościoła może zachować od siebie bezpieczną odległość. Ale rozsądek może się tylko przysłuchiwać, nie ma nic do dyskusji, w której idzie o coś dużo większego. O rzeczy ukryte od założenia świata. O to, żeby z powrotem zepchnąć je w mrok i ukryć przed naszym wzrokiem. Bo bez światła z Kalwarii jesteśmy ślepi, bez wiedzy krzyża nie wiemy, że to, co czynimy jest w rzeczywistości wolą tłumu. Tak czy inaczej złożymy ukłon jednemu z nich, Chrystusowi albo Antychrystowi.

Cuda Appoloniosa, „uzdrowiciela" Efezu, były w jego czasach cenione dużo wyżej od tych, których dokonywał Jezus z Nazaretu. Żywot maga z Tyany, spisany przez greckiego pisarza Filostratosa, miał wówczas więcej czytelników niż wszystkie Ewangelie razem wzięte. Ostatni renesans popularności dzieło to przeżyło w IV wieku, za czasów Juliana Apostaty, który starał się je spopularyzować w ramach ostatniej wielkiej próby ratowania pogaństwa. Cesarza, który wiedział – władcy tego świata są zawsze bardziej czuli na ten rodzaj wiedzy – że nie ma jaśniejszej alternatywy niż mit i Ewangelia, kozioł ofiarny i Baranek Boży. Bezrozumna przemoc, skrzętnie ukryta pod warstwą dobrobytu i racjonalności kultury, albo ujawnienie rzeczy ukrytych od założenia świata. Wyjawienie prawdy, od której można tylko oszaleć albo się nawrócić. 

Odwagi! Dziś ustanie zaraza". Obietnica, którą nie tak łatwo puścić mimo uszu; zwłaszcza kiedy pada z ust najsłynniejszego ówczesnego maga. Appolonios z Tyany złożył ją nękanym przez epidemię dżumy Efezjanom w II wieku po Chrystusie. Żeby się jednak spełniła, musieli zrobić wszystko, cokolwiek im powie.

A on wskazał na kulącego się pośrodku placu obcego przybysza. Żebraka w łachmanach, o wynędzniałej twarzy i nienaturalnie mrużącego powieki. Pewnie po dziecięcemu wierzył, że ten, kto zamknie oczy, staje się niewidzialny. Ale tam działała zupełnie inna od dziecinnej magia. Kiedy Efezjanie otoczyli go ścisłym kręgiem, Appolonios zawołał: „Chwytając jak najwięcej kamieni, rzucajcie w tego wroga bogów!". I uwierzyli, i nad żebrakiem wyrósł pagórek kamieni. Kiedy je usunęli, okazało się, że w miejscu obszarpanego przybysza leży ogromny, wielkości dużego lwa pies, z którego pyska toczyła się piana, jakby chorował na wściekliznę. W ten sposób Efez został wyrwany ze szponów zarazy.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami