Żołnierze wyklęci. Pojęcie zbanalizowane

Pamięć o wyklętych wpisała się w spór pomiędzy PiS a „totalną opozycją". W tej bezpardonowej walce na pięści wyklęci oraz wszystko, co się z nimi wiąże, zostali zawłaszczeni tylko przez jedną stronę. A druga płaci pięknym za nadobne, bijąc w legendę jak w bęben.

Aktualizacja: 01.03.2019 09:16 Publikacja: 28.02.2019 23:01

Żołnierze wyklęci. Pojęcie zbanalizowane

Foto: EAST NEWS

Ta opowieść pozostanie chyba w pamięci każdego, kto o niej usłyszał. Rok 1946, wzniesienie na skraju dużego lasu. Generał Gustaw Paszkiewicz lustruje okolicę z polowego stanowiska dowódcy antypartyzanckiej obławy. Paszkiewicz nie jest jakimś tam malowanym ludowym oficerem, którego „chęć szczera" plus właściwe klasowo pochodzenie wywindowały na wysokie stanowisko w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. To polski szlachcic, wnuk powstańca styczniowego, a pagonów z gwiazdkami dosłużył się w II Rzeczypospolitej. Podczas przewrotu majowego stanął po stronie Piłsudskiego, potem zaś związał z sanacją tak mocno, że brał na siebie zadania, przed jakimi wzdragali się nawet niektórzy jego koledzy generałowie. To on w 1938 r. dowodził drugą „pacyfikacją" Ukraińców w województwie tarnopolskim, a robił to tak gorliwie, że ci ostatni pamiętają mu to do dzisiaj. Na wiosnę 1945 r. niespodziewanie wraca z Wielkiej Brytanii do opanowanego przez Sowietów kraju i oddaje do dyspozycji nowej władzy. Na własną prośbę skierowany do KBW, walczy z formacjami byłej Armii Krajowej, które pod dowództwem pułkownika Władysława Liniarskiego (ps. Mścisław) wykrwawiają się na Białostocczyźnie w nierównej batalii z kolejnym okupantem. W tej walce wspomagają Paszkiewicza dobrze uzbrojeni „bojcy" z oddziałów NKWD. A właściwie to on ich wspomaga.

Do generała doprowadzają jeńca. Ogorzały, posiniaczony młody mężczyzna odruchowo pręży się przed oficerem. Poznaje go, służył pod jego dowództwem za wolnej Polski. Teraz patrzy śmiało, choć z rezygnacją, w oczy generała. Wie, że jego los jest przesądzony. Schwytany jako „bandyta", z bronią w ręku, nie uniknie egzekucji. Poznaje go też Paszkiewicz. Po wyprowadzeniu skazańca generał zostaje na stanowisku sam, otoczony tylko własnymi myślami.

Nie wiadomo, czy powyższa fabuła wydarzyła się naprawdę. Ale mogła się wydarzyć. Generał Paszkiewicz opisany w opowiadaniu „Na leśnej polanie" Stefana Korbońskiego to postać autentyczna. Jednak nawet gdyby owo spotkanie nigdy nie miało miejsca, opowieść o nim i tak robi wrażenie, mamy tu bowiem samą esencję dramatu historii. Konflikt serca z rozumem, szlachetności z podłością – a wszystko to przedziwnie splątane w jednej z wielu, tak bardzo polskich narracji. W tym miejscu trudno nie przywołać skojarzeń z „Wierną rzeką" Żeromskiego, opowiadaniem napisanym z pewnością z większym literackim talentem, lecz odwołującym się do tego samego archetypu. Spod złogów brudnego mułu, zalegającego na dnie potoku, przebłyskuje tutaj ten sam diament.

„Wierną rzekę" znają chyba wszyscy, którzy ukończyli szkołę średnią. O opowiadaniu Korbońskiego słyszał mało kto. Nikt dotąd nie pokusił się o zekranizowanie tej prostej, wydawałoby się, historii, chociaż filmów o żołnierzach wyklętych mamy dziś aż nadto. Ale ilość w tym wypadku zdecydowanie nie przechodzi w jakość.

Warto zastanowić się – dlaczego tak się dzieje. Czy przyczyną jest wymiana pokoleń, czy też uwikłanie w bieżącą politykę? A może współczesnych twórców po prostu onieśmiela czysta moc wspomnianej dramatycznej esencji, przed którą wzdragają się jak grillowi biesiadnicy przed stuprocentowym destylatem? I w rezultacie dostajemy szlachetny trunek w postaci rozwodnionej mdłą popitką.

Przekleństwo wyklętych

Pojęcie „żołnierze wyklęci" wprowadził do masowego obiegu Jerzy Ślaski. Taki tytuł nosiła jego książka wydana w 1996 r. Doczekała się już trzech wydań, a z pewnością pojawią się następne. Formuła, której użył pisarz, były akowiec i uczestnik powojennego podziemia niepodległościowego, nie mogła tutaj nie chwycić, gdyż jest świadomym nawiązaniem do atrakcyjnego w każdym czasie i miejscu symbolu jednostek niepogodzonych z głównym nurtem swoich czasów. Do tego samego uniwersalnego symbolu odwołuje się chociażby termin „poetes maudits", poeci wyklęci, oznaczający nonkonformistów i skandalistów francuskiej liryki. Wprowadzenie go w dziedzinę historii znacząco ożywiło obraz nie tyle zakazany – w chwili wydania książki cenzura nie działała już przecież od siedmiu lat – co malowany dotąd nudnym zestawem tonów kombatanckich opowieści.

Aforyzm Ślaskiego ma jednak pewną podstawową wadę: jest za dobry. Dlatego niejeden chce go powielać. A przecież już Heinrich Heine napisał: „Pierwszy, który porównał kobietę do kwiatu, był wielkim poetą, ale następny był cymbałem". Tymczasem rzeczone słowo odmieniane jest dzisiaj przez wszystkie przypadki, z wołaczem włącznie. Mamy film „Wyklęty", serial telewizyjny „Wyklęci", a nawet filmowy dokument pod nazwą „Podwójnie wyklęty" – co zakrawa już na próbę wyciśnięcia do granic możliwości symbolicznego potencjału z nadużywanego hasła.

Jego banalizacji w sposób oczywisty sprzyja aktualna polityka rządzącej partii. Wyklęci stali się elementem państwowej propagandy, a ta zawsze, z definicji, będzie upraszczać i spłycać rzeczywistość. I nie pomogą tu żadne dotacje, co więcej – im bardziej państwo będzie wspierać filmy czy sztuki teatralne poświęcone heroizmowi antykomunistycznego podziemia, tym szybciej publiczność, a przynajmniej jej wrażliwsza część, będzie się od takich produkcji odwracać. Niemożliwością jest bowiem przekonanie ludzi, że nasz bohater jest wyklęty czy też niepokorny, skoro za promocją jego postaci stoją duże pieniądze z państwowej kasy.

Gorzej, że wciskanie nam na siłę tego niezłego przecież pojęcia trąci nieznośną pretensjonalnością. Rzeczą żołnierza jest walczyć i umierać, a nie jojczyć nad tym, że go ktokolwiek wyklina. A już tym bardziej państwo z którym walczy. Jak wygląda bowiem w potocznym rozumieniu istota owego wyklęcia? Oto herosi walki z Niemcami, miast zostać uwieńczonymi laurami przez państwo polskie, są przez to państwo zabijani i zamykani w więzieniach. W tym miejscu zaczyna się podstawowe nieporozumienie. Dla żołnierzy powojennego podziemia, a mówiąc ściśle – dla świadomych jednostek w jego szeregach struktury, z którymi walczyli, nie reprezentowały przecież państwa polskiego, lecz marionetkowy twór stworzony przez sowieckich okupantów! Jeśli już decydowali się podnieść broń nie tylko na enkawudystów, lecz także na „braci Polaków", musieli to robić z determinacją. Inteligent może się śmiać z prostoty żołnierskiego kodeksu wartości, ale tenże ma wielką zaletę: jest czytelny. Z jednej strony zdrada – z drugiej wewnętrzny nakaz wypełnienia obowiązku. Tertium non datur. Tylko w ten prosty sposób żołnierz zarówno regularny, jak i podziemny broni swojej ojczyzny.

Z tej perspektywy oczekiwanie, że Polska, nawet ta po 1956 r., miałaby w jakikolwiek sposób „docenić" i przytulić chłopców z powojennego „lasu", jest niegodziwe, gdyż trąci mentalnością członka Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Ale jest też wręcz nielogiczne. Jedyne, czego żołnierze podziemia mogli z definicji spodziewać się po takiej Polsce, to kula w tył głowy lub krata więzienia. Uznania dla nich można się było, i powinno, domagać od Polski dopiero po historycznej zmianie roku 1989.

Wyobraźnia jak salami

Major Jan Tabortowski był jednym z ostatnich dowódców zbrojnego podziemia. Jako „Bruzda" walczył w AK, potem, już za Sowietów, w Armii Krajowej Obywatelskiej pod dowództwem Liniarskiego, wreszcie w Zrzeszeniu Wolność i Niezawisłość (WiN). Zginął latem 1954 r., prowadząc atak na posterunek MO w Przytułach na północnym Mazowszu. Bunkier, w którym się ukrywał, zaopatrzony był w odbiornik radiowy. Według relacji jednego ze świadków „Bruzda", rozgniewany tym, co usłyszał w audycji, cisnął aparatem o podłogę.

Wyobraźmy sobie tę scenę. To już lata 50., na zewnątrz szaleje stalinowska propaganda. A i na żywych ludziach coraz mniej można polegać. Czasem lepiej jest zaszyć się w szczelnych ścianach bunkra. Jednak nawet tu major nie zaznaje spokoju, gdyż na falach eteru króluje defetyzm. Wszędzie – od Radia Wolna Europa przez polską sekcję BBC, Radio Madryt po Głos Ameryki – słychać jedno wezwanie: nie ma szans na trzecią wojnę światową, a jedyny sposób na przetrwanie to nastawić się na długie lata cierpliwości. Ale tej już majorowi „Bruździe", weteranowi piętnastoletniej walki w oboma okupantami, po prostu zabrakło. Chciał walczyć i zwyciężać, ale nie trafił na swój czas.

Ten obraz, w odróżnieniu od poprzedniego, jest z całą pewnością historyczny. I nie mniej filmowy w swej dramatycznej wymowie. Pokazuje też, na czym polega problem z pamięcią o żołnierzach zwanych wyklętymi.

Stara prawda głosi, że co ma odrodzić się w legendzie – musi umrzeć w realnym życiu. Ale zawsze etap życia z etapem życia po śmierci wiążą słabsze lub mocniejsze włókna prywatnej, domowej pamięci. Tak było z legendą powstania warszawskiego. Już w latach 60. warszawskie dzieciaki wolały bawić się w czterech pancernych niż w Antka Rozpylacza, a z każdym rokiem przy powstańczych kwaterach na Powązkach pojawiało się coraz mniej ludzi. I nagle mit warszawskiego zrywu odżył w pokoleniu ludzi, którzy Muzeum Powstania Warszawskiego kojarzą raczej z zespołem Lao Che niż z piosenkami Mieczysława Fogga. To oczywiście trochę inny wizerunek powstania niż ten, który zapamiętali jego uczestnicy. Jednak tamte pokolenia z obecnymi łączy fakt, że nawet w najgorszych latach zapomnienia o powstaniu mówiło się w warszawskich rodzinach. Ten styl z czasem przyjmowali nawet ci, którzy osiedlili się tutaj po wojnie.

Pamięć o wyklętych – sam używam tego skrótowego terminu, chociaż tak go krytykuję – nie przetrwała wymiany pokoleń, gdyż nie miała swojej niszy. I to w obu z możliwych wymiarów, tzn. społecznym i terytorialnym. W powojennej Polsce żadne duże, zwarte środowisko nie miało powodu, by utożsamiać się z legendą o tych żołnierzach. Wyklęci nie byli formacją robotniczą ani inteligencką. Nie byli emanacją dążeń chłopów, chociaż olbrzymia większość akcji zbrojnych dokonywana była na terenach wiejskich. Nie mieli także wsparcia w Kościele, który na „wtórną konspirację" patrzył z dystansem, a czasem nawet z potępieniem. Byli wszystkim po trochu – a więc niczym z punktu widzenia tworzącej się legendy. Nadto, co niebagatelne w tej wyliczance, mimo wielości rozproszonych działań, nie mieli swojego symbolicznego miejsca oporu, takiego na miarę powstańczej Warszawy.

I wreszcie ostatnia, zasadnicza różnica: legenda Warszawy '44 odrodziła się po latach, legenda wyklętych nawet nie miała, kiedy się narodzić.

W tej sytuacji trudno się dziwić, że współczesny nam proces tworzenia kultu „wyklętych" jest sztuczny i niekreatywny. Operuje szablonami, a te, jak zawsze, stopniowo przycinają żywą wyobraźnię po kawałku, krojąc ją na plasterki niczym salami. W rezultacie owej redukcji mamy dzisiaj, zupełnie jak w XIX wieku, kanon „trzech wieszczów" – Pilecki, „Inka" i „Zagończyk". Mówi się o nich na szkolnych akademiach i na wojskowych pogadankach. Tymczasem cały szereg innych bohaterów odchodzi w niepamięć, gdyż takie są prawa kultury masowej.

Innym, wyrazistym objawem dokonującej się schematyzacji, jest przekonanie, że jedynym godnym upamiętnienia sposobem działania w czasach komuny był opór zbrojny. Tymczasem oddziały leśne były jedynie efektownym fragmentem całej palety działań niepodległościowego podziemia, które bynajmniej nie kładło największego nacisku na akcje militarne. Mówi o tym chociażby pełna nazwa Zrzeszenia WiN: Ruch Oporu bez Wojny i Dywersji.

Oczywiście na filmie lepiej wygląda strzelanina niż narada sztabowców. Jednak obserwując poświęconą wyklętym produkcję filmową, odnoszę wrażenie, że niepokojąco wiele do powiedzenia mają tam organizatorzy grup rekonstrukcyjnych, żenująco mało zaś artyści. W rezultacie widzimy podobne do siebie opowiastki, stylistyką przypominające raczej komputerowe gry-zabijanki niż prawdziwe dzieła dziesiątej muzy. Ta skaza nie ominęła nawet najwartościowszego filmu z tej kategorii, „Historii Roja" w reżyserii Jerzego Zalewskiego.

A ja bym wolał, zamiast oglądania kolejnych erupcji czerwonej farby, spojrzeć głęboko w oczy aktora, który patrzy na mnie wzrokiem wziętego do niewoli „bandyty". Albo też wzrokiem jego zwycięskiego wroga, generała Paszkiewicza. Wolałbym zobaczyć jak major „Bruzda" roztrzaskuje na kawałki swoje radio.

Wyklęci przez III RP?

Przejdźmy wreszcie do tak wszystkich pasjonującej polityki. Pamięć o wyklętych wpisała się w bipolarny układ sporu pomiędzy PiS a „totalną opozycją". I to z wszystkimi fatalistycznymi konsekwencjami tego układu. Dla zwolenników partii rządzącej hasło „wyklęci" stanowi jeszcze jedno narzędzie do chłostania przeciwników, utożsamianych z pokoleniem dzieci funkcjonariuszy UB i KBW. Z kolei obóz „konstytucyjnych demokratów" traktuje legendę żołnierzy podziemia w całości jako wytwór ciemnego, skażonego ksenofobią nacjonalizmu. W tej bezpardonowej walce na pięści wyklęci oraz wszystko, co się z nimi wiąże, zostali zawłaszczeni tylko przez jedną stronę. A druga płaci pięknym za nadobne, bijąc w legendę jak w bęben.

Ludziom, którzy w polemicznym zapale zrównują żołnierzy niepodległościowego podziemia z bandytami, można tylko powiedzieć: opamiętajcie się! Pozostaje pytanie: ile jest prawdy w formułowanym przez liderów rządzącej partii zarzucie, iż Polska po 1989 r., z jej „postkomunistycznymi elitami", programowo odwróciła się od pamięci o swoich powojennych bohaterach. Innymi słowy – czy III RP także wyklęła wyklętych?

Nie da się zaprzeczyć, że nad fatalną historią niedokonanej legendy zaciążył mit założycielski Okrągłego Stołu, jak również popularny odbiór sloganu o „grubej kresce". W kraju, który wychodził właśnie z półwiekowego okresu totalitaryzmu, w którym – jak głosiła propaganda nowych czasów – nie było ani zwycięzców, ani zwyciężonych, budzenie pamięci o jakichś leśnych watażkach po prostu nikomu nie pasowało. Już lepiej było kultywować, bardziej w sferze niedopowiedzi niż werbalnej, stare ubeckie przesądy, malujące żołnierzy podziemia tylko w czarnych i krwawoczerwonych barwach.

Ale takie wypchnięcie problemu poza sferę publicznego dyskursu zaowocowało po latach przykrą niespodzianką: oto do mitu wyklętych, porzuconego przez wszystkich i leżącego bezpańsko na ulicy, przyznały się środowiska skrajne, nacjonalistyczne. W miejsce rzadkich i niezauważalnych akcji upamiętnienia propaństwowego nurtu podziemia, skupionego wokół WiN i kontynuującego sukcesję AK, pojawiły się liczne i hałaśliwe marsze zwolenników NSZ. Co więcej, propaganda PiS pośrednio wzmocniła tę radykalizującą tendencję, sugerując iż dzieci i wnuki „inteligenckich" akowców działają dzisiaj w PO i KOD, natomiast „zdrowa" część młodzieży popiera „narodowy" nurt zbrojnego podziemia.

„Wielkości, gdzie twoje imię?" – pytał sto lat temu Józef Piłsudski, zastanawiając się nad tym, co najcenniejsze w dziedzictwie powstania styczniowego. To, co trwałe, odnalazł wówczas w symbolu – pieczęci Rządu Narodowego, której autorytet wykraczał daleko ponad doraźne, wewnętrzne polskie podziały. Takim symbolem, łączącym, a nie dzielącym, powinni być dzisiaj żołnierze powojennego podziemia. Bo wyklęci tak naprawdę są dla wszystkich Polaków. Ale wtedy muszą przestać być wyklętymi.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ta opowieść pozostanie chyba w pamięci każdego, kto o niej usłyszał. Rok 1946, wzniesienie na skraju dużego lasu. Generał Gustaw Paszkiewicz lustruje okolicę z polowego stanowiska dowódcy antypartyzanckiej obławy. Paszkiewicz nie jest jakimś tam malowanym ludowym oficerem, którego „chęć szczera" plus właściwe klasowo pochodzenie wywindowały na wysokie stanowisko w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. To polski szlachcic, wnuk powstańca styczniowego, a pagonów z gwiazdkami dosłużył się w II Rzeczypospolitej. Podczas przewrotu majowego stanął po stronie Piłsudskiego, potem zaś związał z sanacją tak mocno, że brał na siebie zadania, przed jakimi wzdragali się nawet niektórzy jego koledzy generałowie. To on w 1938 r. dowodził drugą „pacyfikacją" Ukraińców w województwie tarnopolskim, a robił to tak gorliwie, że ci ostatni pamiętają mu to do dzisiaj. Na wiosnę 1945 r. niespodziewanie wraca z Wielkiej Brytanii do opanowanego przez Sowietów kraju i oddaje do dyspozycji nowej władzy. Na własną prośbę skierowany do KBW, walczy z formacjami byłej Armii Krajowej, które pod dowództwem pułkownika Władysława Liniarskiego (ps. Mścisław) wykrwawiają się na Białostocczyźnie w nierównej batalii z kolejnym okupantem. W tej walce wspomagają Paszkiewicza dobrze uzbrojeni „bojcy" z oddziałów NKWD. A właściwie to on ich wspomaga.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki