Ta opowieść pozostanie chyba w pamięci każdego, kto o niej usłyszał. Rok 1946, wzniesienie na skraju dużego lasu. Generał Gustaw Paszkiewicz lustruje okolicę z polowego stanowiska dowódcy antypartyzanckiej obławy. Paszkiewicz nie jest jakimś tam malowanym ludowym oficerem, którego „chęć szczera" plus właściwe klasowo pochodzenie wywindowały na wysokie stanowisko w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. To polski szlachcic, wnuk powstańca styczniowego, a pagonów z gwiazdkami dosłużył się w II Rzeczypospolitej. Podczas przewrotu majowego stanął po stronie Piłsudskiego, potem zaś związał z sanacją tak mocno, że brał na siebie zadania, przed jakimi wzdragali się nawet niektórzy jego koledzy generałowie. To on w 1938 r. dowodził drugą „pacyfikacją" Ukraińców w województwie tarnopolskim, a robił to tak gorliwie, że ci ostatni pamiętają mu to do dzisiaj. Na wiosnę 1945 r. niespodziewanie wraca z Wielkiej Brytanii do opanowanego przez Sowietów kraju i oddaje do dyspozycji nowej władzy. Na własną prośbę skierowany do KBW, walczy z formacjami byłej Armii Krajowej, które pod dowództwem pułkownika Władysława Liniarskiego (ps. Mścisław) wykrwawiają się na Białostocczyźnie w nierównej batalii z kolejnym okupantem. W tej walce wspomagają Paszkiewicza dobrze uzbrojeni „bojcy" z oddziałów NKWD. A właściwie to on ich wspomaga.
Do generała doprowadzają jeńca. Ogorzały, posiniaczony młody mężczyzna odruchowo pręży się przed oficerem. Poznaje go, służył pod jego dowództwem za wolnej Polski. Teraz patrzy śmiało, choć z rezygnacją, w oczy generała. Wie, że jego los jest przesądzony. Schwytany jako „bandyta", z bronią w ręku, nie uniknie egzekucji. Poznaje go też Paszkiewicz. Po wyprowadzeniu skazańca generał zostaje na stanowisku sam, otoczony tylko własnymi myślami.
Nie wiadomo, czy powyższa fabuła wydarzyła się naprawdę. Ale mogła się wydarzyć. Generał Paszkiewicz opisany w opowiadaniu „Na leśnej polanie" Stefana Korbońskiego to postać autentyczna. Jednak nawet gdyby owo spotkanie nigdy nie miało miejsca, opowieść o nim i tak robi wrażenie, mamy tu bowiem samą esencję dramatu historii. Konflikt serca z rozumem, szlachetności z podłością – a wszystko to przedziwnie splątane w jednej z wielu, tak bardzo polskich narracji. W tym miejscu trudno nie przywołać skojarzeń z „Wierną rzeką" Żeromskiego, opowiadaniem napisanym z pewnością z większym literackim talentem, lecz odwołującym się do tego samego archetypu. Spod złogów brudnego mułu, zalegającego na dnie potoku, przebłyskuje tutaj ten sam diament.
„Wierną rzekę" znają chyba wszyscy, którzy ukończyli szkołę średnią. O opowiadaniu Korbońskiego słyszał mało kto. Nikt dotąd nie pokusił się o zekranizowanie tej prostej, wydawałoby się, historii, chociaż filmów o żołnierzach wyklętych mamy dziś aż nadto. Ale ilość w tym wypadku zdecydowanie nie przechodzi w jakość.
Warto zastanowić się – dlaczego tak się dzieje. Czy przyczyną jest wymiana pokoleń, czy też uwikłanie w bieżącą politykę? A może współczesnych twórców po prostu onieśmiela czysta moc wspomnianej dramatycznej esencji, przed którą wzdragają się jak grillowi biesiadnicy przed stuprocentowym destylatem? I w rezultacie dostajemy szlachetny trunek w postaci rozwodnionej mdłą popitką.