Internetowa inwazja ekspertów od wszystkiego

Za sprawą kilku psychologicznych mechanizmów, których działanie potęguje internet, stajemy się we własnych oczach ekspertami od dowolnej kwestii. Rzesze Polaków brylują więc w sieci jako znawcy nie tylko medycyny i futbolu, ale i wspinaczki wysokogórskiej czy zasad rywalizacji skoczków narciarskich. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby w tle nie czaiło się zjawisko groźne dla całego społeczeństwa.

Aktualizacja: 24.02.2018 14:28 Publikacja: 22.02.2018 16:00

W Himalajach wspina się garstka Polaków. Jakim cudem cała reszta, znająca je tylko ze zdjęć, nagle m

W Himalajach wspina się garstka Polaków. Jakim cudem cała reszta, znająca je tylko ze zdjęć, nagle może się autorytatywnie wypowiadać o zdobywaniu tych niebotycznych szczytów?

Foto: AdobeStock

Polski Związek Alpinizmu zrzesza organizacje, do których należy łącznie nieco ponad 5 tys. osób. Nie wszystkie z nich są himalaistami, ale nawet gdyby założyć, że każda ma wiedzę pozwalającą jej wypowiadać się w kwestiach wspinaczki wysokogórskiej, wciąż jest to ułamek promila wszystkich mieszkańców Polski. Można więc śmiało powiedzieć, że himalaizm jest sportem niszowym – skupiającym niewielką grupę miłośników wspinania się w wysokich górach, którzy stawiają sobie za cel sięganie tam, gdzie wzrok nie sięga. Tak jest też na co dzień traktowany przez większość Polaków, którzy Himalaje widzieli co najwyżej na zdjęciu lub kojarzą je jako brunatno-czerwony obszar na globusie.

Kiedy jednak do Polski dotarły informacje z Nanga Parbat o kłopotach zdobywających ten szczyt zimą Tomasza Mackiewicza i Elisabeth Revol, proporcja laików do ekspertów ds. himalaizmu zaczęła się gwałtownie zmieniać. Nagle okazało się, że Revol, która zdobyła w życiu kilkanaście szczytów, czy Mackiewicz, który wielokrotnie próbował zdobywać Nanga Parbat, mogliby się wiele nauczyć od świeżo upieczonych znawców tematu. Ba, nawet Adam Bielecki (pierwszy zimowy zdobywca takich ośmiotysięczników jak Gaszerbrum I i Broad Peak) czy Denis Urubko (zdobywca Korony Himalajów i Karakorum) mogli się dowiedzieć tego i owego o wspinaczce z potoku opinii, jakie pojawiły się w sieci w związku z prowadzoną przez nich akcją ratunkową.

Dr Jakub Jakubowski z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, korzystając ze specjalnego algorytmu, wylicza, że w szczycie zainteresowania tragedią na Nanga Parbat w internecie pojawiało się ok. 8 tys. wypowiedzi dziennie, w których padało nazwisko „Mackiewicz", a łącznie sprawę komentowało blisko 40 tys. osób. To właśnie od nich Revol mogła się dowiedzieć, że powinna zostać z Mackiewiczem na wysokości 7,2 tys. metrów, oraz przeczytać wiele praktycznych porad dotyczących organizacji takiej wyprawy w sposób, który pozwoliłby uniknąć tragedii (wśród nich pojawiały się nawet sugestie, by himalaiści brali ze sobą spadochrony, dzięki którym mogliby – tak, tak – zeskakiwać ze szczytów w sytuacji, gdy zejście z nich jest niemożliwe). Z kolei Bielecki i Urubko mogli się dowiedzieć, że powinni iść dalej w nocy po pionowej ścianie, bo ratując wyłącznie Revol, skazali Polaka na śmierć.

Wpisy zawierające praktyczne porady dotyczące wspinaczki na ośmiotysięczniki mieszały się z nieco bardziej filozoficznymi – na temat sensu chodzenia po górach. I bardzo często były to opinie autorytatywne, niepozostawiające miejsca na wątpliwości i świadczące o tym, że wygłasza je ktoś, kto zjadł zęby na himalaizmie.

Całą sytuację najlepiej zobrazował umieszczony w sieci prześmiewczy wykres przedstawiający liczbę ekspertów od himalaizmu w Polsce. Do stycznia 2018 roku widzimy poziomą linię wskazującą na śladową liczbę takich znawców – tymczasem w styczniu wykres wygina się pod kątem prostym w górę i szybuje do poziomu 38 mln. W ciągu kilku dni staliśmy się narodem, który na temat wspinaczki wysokogórskiej ma do powiedzenia najwięcej na świecie.

Dziś wtorek, więc znam się na wszystkim

Zgodnie z obiegową opinią każdy Polak zna się na medycynie i piłce nożnej. Ale ograniczanie powszechności eksperckiej wiedzy do tych dwóch tematów byłoby dla nas krzywdzące. W ostatnich latach ujawniło się również wielu samozwańczych ekspertów od katastrof lotniczych, którzy prezentują swe przekonania na temat wytrzymałości skrzydeł samolotów, przeciążeń oraz procedur związanych z lądowaniem we mgle. W ostatnich dniach z kolei niezliczone osoby wykazują się znajomością niuansów związanych ze sportami zimowymi – w tym w szczególności wiele wiemy o skokach narciarskich i o tym, kiedy należy przerywać zawody z powodu wiatru. W zasadzie wydaje się, że jesteśmy gotowi do fachowej dyskusji na niemal każdy temat, który w danym momencie elektryzuje opinię publiczną – niezależnie od tego, jaki charakter ma specjalistyczna wiedza, którą powinniśmy w danej kwestii posiąść.

Co ciekawe jednak, z gotowością do dawania rad skoczkom, himalaistom czy ekspertom lotniczym nie idzie gotowość do przesadnego zgłębiania tajników nauki – co wykazało m.in. szeroko omawiane przed kilkoma laty w polskich mediach „Międzynarodowe studium na temat kultury naukowej" opracowane przez hiszpańską Fundację BBVA z 2012 roku. Badanie to wykazało m.in., że Polacy znacznie rzadziej od ogółu Europejczyków, a także od Amerykanów, czytają specjalistyczne pisma (przyznawało się do tego 30,1 proc. Europejczyków, 42,9 proc. Amerykanów i 22,8 proc. Polaków) oraz sięgają po książki dotyczące tematów naukowych i technicznych (odpowiednio – 22,4 proc., 30,3 proc. i 17 proc.). Z badania wynika też, że nie palimy się do udziału w konferencjach na tematy naukowe i techniczne, a do poruszania takich kwestii w prywatnych rozmowach przyznało się 3,3 proc. Polaków (w Europie średnia wyniosła 5,3 proc., w Stanach Zjednoczonych – 7,5 proc.). Tylko 1,5 proc. z ankietowanych w naszym kraju odpowiedziało twierdząco na pytanie o członkostwo w towarzystwach naukowych (w Europie – 3,4 proc., w USA – 5,6 proc.).

Również przeprowadzony w ramach studium test wiedzy w konkretnych kwestiach wykazał, że z teorią mamy problemy nawet w tematach, które są nam bliskie. Choć, jak wcześniej wspomnieliśmy, każdy Polak zna się na kwestiach związanych ze zdrowiem, to jedynie 27,5 proc. ankietowanych z Polski odpowiedziało poprawnie na pytanie o to, czy antybiotyki zabijają wirusy (właściwa odpowiedź brzmi oczywiście: nie).

Dlaczego więc, skoro wiedzą specjalistyczną interesujemy się w umiarkowanym stopniu, tak łatwo wchodzimy w buty ekspertów w praktycznie dowolnej sprawie?

Uwięzieni w bańkach

Okazuje się, że w sukurs idą nam tu nowe technologie – a ściślej wypełniający coraz większą przestrzeń naszego życia internet. O ile już porucznik Sławomir Borewicz odnotowywał, iż „każdy Polak uważa, że to, co myśli ze szwagrem, to opinia całego narodu", to jednak przed pojawieniem się internetu „długie, nocne Polaków rozmowy" na tematy wszelakie toczyły się raczej w wąskim kręgu rodziny i znajomych. Wraz z pojawieniem się łatwo dostępnego publicznego hyde parku, jakim jest internet – pojawiła się możliwość zdobycia pewności, iż nasz pogląd w danej sprawie rzeczywiście jest poglądem całego narodu. Co więcej, niezależnie od tego, jaki jest nasz pogląd, taką pewność mamy szansę uzyskać.

Winne temu – jak zauważa medioznawca dr Kamila Tuszyńska – jest zjawisko tzw. bańki filtrującej. Polega ono na tym, że internet jest dziś silnie spersonalizowany: algorytmy wykorzystywane przez wyszukiwarkę Google, a także przez serwisy społecznościowe (takie jak np. Facebook) „uczą się" naszych zachowań, zbierają o nas informacje i w efekcie zaczynają nam serwować nie wszelkie możliwe treści, lecz te przekazy, które – jak wynika z zebranych danych – chcielibyśmy przeczytać. – W punkcie wyjścia nie dostajemy opinii sprzecznych z naszymi. Stajemy się intelektualnie odizolowani – zauważa dr Tuszyńska.

Na ten sam problem zwraca uwagę dr Maciej Dębski z Fundacji Dbam o Mój z@sięg, socjolog z Uniwersytetu Gdańskiego. – Fakt, że internet nas zna, powoduje zmianę i selekcję otrzymywanej przez nas informacji. W efekcie każdy ma i swoją prawdę, i na tę prawdę dowód – zauważa.

O bańce filtrującej mówi również psychoterapeutka Joanna Flis. – Człowiek dąży do poznawczej kontroli nad środowiskiem go otaczającym, świat, w którym z łatwością wskazujemy związki przyczynowo-skutkowe, zdaje się być bardziej bezpieczny, bo przewidywalny. Problem ze światem wirtualnym jednak jest taki, że tam te dyskusje pozostają na zawsze, a wielu użytkowników sieci ma trudność w rozpoznaniu rzetelnego źródła wiedzy – tłumaczy.

Nawet jeśli po pojawieniu się jakiegoś tematu nie jesteśmy do końca przekonani, co powinniśmy w danej sprawie myśleć, to jest duża szansa, że Google, do którego zwrócimy się o pomoc, zaserwuje nam tylko jeden sposób spojrzenia na problem. Żeby poznać zdanie drugiej strony, musielibyśmy zajrzeć głębiej, przeklikać się przez kolejne strony z odpowiedziami na nasze zapytanie – ale na to potrzeba czasu, którego obecnie nie mamy w nadmiarze.

W efekcie internet umacnia mechanizm błędu poznawczego określanego jako tzw. efekt potwierdzenia. Błąd ten pierwotnie polegał na takim selekcjonowaniu informacji na dany temat, aby koncentrować się wyłącznie na wątkach potwierdzających naszą pierwotną opinię lub intuicję. Teraz jednak selekcji nie musimy dokonywać sami – zrobią to za nas algorytmy wyszukiwarek i aplikacji, których używamy. Kiedy więc okazuje się, że świat naszych internetowych wyszukiwań i dyskusji serwuje nam oceny zgodne z naszymi, łatwo można dojść do wniosku, że oto zostaliśmy dysponentami prawdy obiektywnej na dany temat. Czyli – tak, tak – prawdziwymi ekspertami.

Dr Jakubowski zwraca uwagę jeszcze na jedną kwestię. Jego zdaniem, kiedy opinię publiczną zaczyna elektryzować jakiś temat – taki jak np. tragedia na Nanga Parbat – większość osób nie szuka informacji, lecz opinii, czyli podpowiedzi, co ma o danej sprawie myśleć. Nawet jeśli nie wyręczą jej w tym algorytmy, to i tak dysponuje jeszcze kołem ratunkowym w postaci sprawdzenia popularności danej opinii w „swojej" części internetu (co można zmierzyć liczbą facebookowych „lajków" lub liczbą reakcji, które wywołała dana opinia). A jako że każdy z nas lubi być w obozie „zwycięzców" (tzw. bandwagon effect), taką popularną opinię chętnie potem zinternalizujemy, umacniając ją tylko na zasadzie efektu potwierdzenia. Niezależnie od drogi, jaką pokonamy, koniec końców znajdujemy się w punkcie, w którym jesteśmy przekonani, iż dotarliśmy do jedynej prawdy.

Szkoda czasu na wątpliwości

Choć internet jest skarbnicą wiedzy i informacji dostępnych na wyciągnięcie ręki, to jednak ciężar tej wiedzy potrafi przytłoczyć i zamiast błogosławieństwem, staje się przekleństwem. – Nasz mózg w ciągu ostatnich 20 lat nie zmienił się na tyle, nie przybyło nam aż tyle kompetencji, abyśmy mogli tak wiele informacji przetworzyć – zauważa dr Dębski.

Ale to nie koniec problemów – bo dochodzi do nich logika serwisów społecznościowych, która nakazuje szybką reakcję na to, co rozgrywa się na naszych oczach. – Dziś trzeba być głośnym, aby zaistnieć. To dotyczy nie tylko internautów czy dziennikarzy, ale nawet naukowców – zauważa dr Jakubowski. – Zapoznajemy się z informacją powierzchowną, szybko podaną, często niesprawdzoną, bo kto pierwszy, ten lepszy – dodaje dr Dębski.

– Ludzie często czują się „wywołani do tablicy", czyli zobowiązani do posiadania własnego zdania w każdej kwestii. Jesteśmy świadkami wysypu ludzi renesansu, którzy, aby skutecznie funkcjonować na rynku mediów społecznościowych, rozwijają wiele niekiedy sprzecznych ze sobą umiejętności – zauważa z kolei dr Flis, dodając, że problem ten występuje również poza wirtualną rzeczywistością.

W efekcie pierwotną opinię formułujemy często na podstawie szczątkowych faktów, a potem się okopujemy i zaczynamy jej bronić w oderwaniu od kolejnych informacji uzyskiwanych na ten temat. Dr Tuszyńska mówi o tzw. efekcie zakotwiczenia, który jest przeciwieństwem naukowego sceptycyzmu i krytycznego podejścia do danego zagadnienia polegającego na tym, że pierwotnie założoną hipotezę poddajemy próbom falsyfikacji, czyli pozwalamy sobie na powątpiewanie we własną słuszność. W internetowej rzeczywistości nie ma na to czasu – gdybyśmy chcieli podejść do sprawy na chłodno i założyli, że możemy się mylić, musielibyśmy wstrzymywać się z opiniami na dany temat, czekając na zdobycie większej liczby informacji. Przy takim podejściu wielu samozwańczych ekspertów mogłoby dojść do punktu, w którym uznaliby, że jednak nie są w stanie wypowiadać się na dany temat, bo jest on zbyt skomplikowany i wieloaspektowy. Ale to wymagałoby czasu i refleksji, o które trudno, gdy ze swoim przekazem trzeba być pierwszym.

W sprawie Nanga Parbat bardzo szybko głośną opinię na temat tego, że Mackiewicz – po ewentualnym uratowaniu go – powinien pokryć koszty akcji ratunkowej, wygłosił dziennikarz sportowy, ale bynajmniej nie ekspert w dziedzinie himalaizmu, Krzysztof Stanowski, który potem już tylko rozwijał swoją myśl, abstrahując od kolejnych informacji dotyczących zasad ubezpieczeń wypraw wysokogórskich i de facto sytuacji bez wyjścia, w której znalazł się Mackiewicz uwięziony na wysokości ponad 7 tys. metrów z objawami ślepoty śnieżnej oraz obrzęku płuc. To właśnie ów efekt zakotwiczenia – pierwotna opinia w danej kwestii staje się kluczowa, a dalszy proces poznawczy opiera się już wyłącznie na utwierdzaniu się w niej. Zamiast poszukiwaczem prawdy stajemy się ekspertem, choć to bardzo specyficzny rodzaj eksperta – bo de facto jesteśmy ekspertem od własnej wizji danej sytuacji.

Jeśli dodamy do tego problem z selekcją i kategoryzowaniem uzyskiwanych przekazów, czyli odróżnianiem faktów od opinii, z czym – jak mówią zgodnie Jakubowski i Dębski – problem mają przede wszystkim ludzie młodzi, dla których internet jest głównym źródłem informacji, uzyskujemy pełny obraz chaosu, z którego wyłaniają się prawdy „mojsze" i „najmojsze". W połączeniu z ogromną inflacją zarówno informacji, jak i opinii w sieci daje to nam obraz świata, w którym wątpliwości są przeżytkiem niczym maszyny parowe. Po prostu nie ma na nie czasu.

I ty zostaniesz autorytetem

Świat szczątkowej wiedzy ogółu w danej dziedzinie w naturalny sposób powinny porządkować autorytety. Problem w tym, że obecnie takich niepodważalnych autorytetów nie ma. Dr Jakubowski zauważa, że młodzi ludzie na pytanie o to, kto jest dla nich autorytetem udzielają dziś bezpiecznej odpowiedzi: rodzice. – Z jednej strony to bardzo piękne, z drugiej jest to odpowiedź będąca formą wybiegu, ucieczki od odpowiedzi na pytanie – mówi. W praktyce bowiem – jak wynika z doświadczeń Jakubowskiego – dla dzisiejszych licealistów autorytetem i źródłem informacji o Polsce staje się np. znany skandalista Zbigniew Stonoga, bynajmniej nie ekspert w dziedzinach, o których mówi.

Z autorytetami we współczesnym świecie problem polega na tym, że silnie się „zdemokratyzowały". Telewizje czy gazety poproszą wprawdzie o komentarz ekspertów w danej dziedzinie, ale ci ze sformułowaniem sądów zazwyczaj będą wstrzymywali się do czasu uzyskania większej liczby informacji. A w tym czasie internetowi liderzy opinii zdążą już prześwietlić całą sytuację, stawiając diagnozę i wyciągając wnioski – i to oni przejmą rolę ekspertów. – Nie mamy mechanizmów weryfikacji – zauważa dr Tuszyńska. – Jak bowiem taka weryfikacja miałaby wyglądać? Czy autorytet miałby prostować wszystkie wpisy w internecie? To nierealne – mówi.

Częścią problemu są też media. Z jednej strony muszą brać udział w wyścigu o szybkość podania informacji, w którym zazwyczaj i tak przegrywają z internetem, dodatkowo narażając na szwank swoją wiarygodność (Onet.pl, prowadząc relację na żywo z akcji ratunkowej na Nanga Parbat, umieszczał tam niezweryfikowane tweety internautów, które – jak zauważył serwis Spider's Web – były raczej umiarkowanie wiarygodne i po pewnym czasie z relacji zniknęły). Z drugiej strony często obsadzają w roli autorytetów osoby, które w danej dziedzinie ekspertami nie są. Jeżeli bowiem cytuje się aktorkę Joannę Jabłczyńską wypowiadającą się w kwestii obowiązku publikacji wyroków Trybunału Konstytucyjnego (Jabłczyńska wypowiadała się na ten temat z racji tego, że jest magistrem prawa) czy przepytuje innych aktorów (np. Macieja Stuhra i Magdalenę Cielecką) o sytuację społeczno-polityczną w Polsce, u odbiorcy mediów pojawia się refleksja, że do występowania w roli eksperta ma prawo każdy.

– Dla internauty jest to sygnał, że on też może zabrać głos w każdej sprawie z wysokości własnej kanapy. Nie ma granicy między ekspertem a laikiem – zauważa dr Tuszyńska.

Nadchodzi infokalipsa?

Problem nie ogranicza się jednak do tego, że oto dziś każdy może mówić o wszystkim tonem przekonanego o własnej pewności eksperta. Fakt, iż internet pozwala uwiarygodnić każdy przekaz, a narzędzia jego weryfikacji praktycznie nie istnieją, może być zapowiedzią zjawiska określonego jako infokalipsa. – Nie mamy punktu odniesienia, nie mamy instytucji weryfikujących informacje – kiedyś były to encyklopedie, media. Teraz jedynym punktem odniesienia jest to, że jakiś przekaz nam nie pasuje. Dobieramy więc informacje, które nam pasują i nie mamy wrażenia, że mogą istnieć inne – mówi Kamila Tuszyńska.

Wspomniana wyżej infokalipsa to sytuacja, w której nie będzie żadnego sposobu na weryfikację tego, co jest prawdą, a co fałszem. Tuszyńska wspomina o istniejącym już dziś narzędziu pozwalającym podłożyć pod nagranie z mówiącą osobą dowolny przekaz, dopasowany w dodatku do ruchu jej ust. Przywołuje problem przemówienia Baracka Obamy, mówiącego o otwarciu się na osoby homoseksualne, pod który łatwo – dzięki owemu narzędziu przygotowanemu na Uniwersytecie Waszyngtońskim – można dopasować słowa przeciwne, mówiące o tym, że należy zamknąć się na osoby homoseksualne. Z kolei firma Adobe opracowuje technologię pozwalającą na to, by w prosty sposób usuwać osoby widoczne na materiałach wideo.

W efekcie grozi nam zalew nowej generacji fake newsów, mieszających się z faktami do tego stopnia, że jedynym narzędziem ich selekcji będzie dopasowywanie ich do własnej wizji świata. Alternatywą stanie się odrzucenie w ogóle informacji uzyskiwanych z innych źródeł niż bezpośredni przekaz znanych nam osób. Albo więc zamkniemy się w hermetycznych światach, otoczeni ludźmi podzielającymi nasz system wartości i wierzącymi przekazom, które ów system potwierdzają, albo wrócimy do czasów, gdy o tym, co się dzieje w świecie dowiadywaliśmy się od osób, które widziały to na własne oczy. – To nie stanie się za rok, dwa lata. Ale takie zagrożenie jest realne – mówi dr Tuszyńska.

Już dziś jednak obserwujemy, jak ów zalew informacji, które Google uprzejmie selekcjonuje nam tak, abyśmy utwierdzali się we własnych przekonaniach, doprowadza do polaryzacji opinii, likwidując pole do dyskusji. Tony papieru zadrukowano analizami dotyczącymi tego, że Polska dzieli się na dwa plemiona. Warto jednak zauważyć, że nawet w zupełnie apolitycznej sprawie tragedii na Nanga Parbat szybko doszło do polaryzacji – jeden obóz kwestionował sens chodzenia po górach i ubolewał nad faktem, że trzeba płacić za ratowanie kogoś, kto realizuje ryzykowne hobby; drugi czynił z himalaistów współczesnych Krzysztofów Kolumbów i herosów, którzy pokazują innym, jak żyć. Przy czym obie strony były zaimpregnowane na argumenty przeciwne swojej tezie. Do bipolarnych podziałów opinii nie potrzebujemy bowiem sporu Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem – sam mechanizm zalewania nas informacjami w połączeniu ze stosowanymi schematami poznawczymi w większości przypadków doprowadzi nas do polaryzacji poglądów skupionych wokół dwóch skrajnych (a więc najbardziej wyrazistych) opinii w danej kwestii.

Spóźnione lekcje nowego świata

Badacze internetu są zgodni: konieczne jest jak najszybsze rozpoczęcie edukacji internetowej w polskich szkołach, a być może nawet w przedszkolach, bo dziś tabletem potrafią posługiwać się sprawnie trzylatki. – Władze podchodzą do takiej edukacji medialnej trochę jak do edukacji seksualnej – liczą, że jeśli nie będzie się o tym mówić, problem zniknie – zauważa z przekąsem Jakub Jakubowski. Tymczasem, jego zdaniem, rozwiązania muszą mieć charakter systemowy na poziomie państwa, bo praca pojedynczych działaczy i organizacji non profit to za mało. Z kolei rodzice nie są w stanie nauczyć reguł tzw. świata 2.0 dzieci – bo po prostu sami ich nie znają.

Dr Tuszyńska zwraca uwagę, że ważne jest wyjaśnienie młodym, iż nie wszystko, co pojawi się w internecie, musi być prawdą. – Trzeba uczyć ludzi, co to jest kłamstwo w sieci, jakie są zagrożenia, co to jest przeładowanie informacyjne – wylicza z kolei dr Dębski, który jednocześnie postuluje, by mówić o higienie korzystania z internetu w świecie, w którym więcej osób ma dostęp do sieci niż do szczoteczki do zębów. Kolejne pokolenie – jak dodaje badacz – trzeba po prostu nauczyć korzystania z internetu.

Amerykański pisarz i poeta Charles Bukowski powiedział niegdyś, że „problemem świata jest to, iż ludzie inteligentni są pełni wątpliwości, a głupcy są pewni siebie". Dziś powinniśmy znowu nauczyć się wątpić.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Polski Związek Alpinizmu zrzesza organizacje, do których należy łącznie nieco ponad 5 tys. osób. Nie wszystkie z nich są himalaistami, ale nawet gdyby założyć, że każda ma wiedzę pozwalającą jej wypowiadać się w kwestiach wspinaczki wysokogórskiej, wciąż jest to ułamek promila wszystkich mieszkańców Polski. Można więc śmiało powiedzieć, że himalaizm jest sportem niszowym – skupiającym niewielką grupę miłośników wspinania się w wysokich górach, którzy stawiają sobie za cel sięganie tam, gdzie wzrok nie sięga. Tak jest też na co dzień traktowany przez większość Polaków, którzy Himalaje widzieli co najwyżej na zdjęciu lub kojarzą je jako brunatno-czerwony obszar na globusie.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów