Przyczajone Bractwo, niespokojni Koptowie

Chrześcijanie egipscy mówią: Rewolucja dobrze się zaczęła, ale może się źle skończyć, władzą Bractwa Muzułmańskiego. A to byłoby gorsze od tego, co się dzieje w Arabii Saudyjskiej, gdzie nie można pokazywać się z krzyżem.

Aktualizacja: 25.01.2019 16:43 Publikacja: 12.02.2011 00:01

Przyczajone Bractwo, niespokojni Koptowie

Foto: AFP

Reportaż Jerzego Haszczyńskiego z Kairu

W Kairze wszędzie są samochody. Ale nie na placu przed meczetem al Husajna na starym mieście. Tu jest cisza i spokój. Do tego meczetu w piątek przychodzi się modlić pisarz Alaa al Aswany, autor „Historii pewnej kamienicy”, najlepiej sprzedającej się współczesnej powieści w języku arabskim. Powieści pikantnej jak na wyobrażenie ludzi Zachodu o krajach islamskich.

Al Aswany ma do pokonania z domu kilka kilometrów, ale nastrój i piękno meczetu noszącego imię wnuka Proroka są tego warte. Dominują zieleń, beż i biel. Zielony jest gigantyczny dywan, zielone i mlecznobiałe są żarówki na wielkich kryształowych żyrandolach. Beżowy jest kamień, z którego wzniesiono meczet, a stalowoszare marmurowe kolumny, po siedemnaście w czterech rzędach.

Słychać śpiew i modlitwę. W największym uniesieniu wierni modlą się przy mauzoleum al Husajna, imponującej prostopadłościennej konstrukcji z czystego srebra. Po prawej stronie szepczą wersety Koranu mężczyźni, po lewej kobiety. Żadna z nich nie ma nikabu na twarzy, a ich chusty są białe, błękitne, wielokolorowe. Rzadko czarne. Kilka kobiet w czerni od stóp do głów z twarzami zasłoniętymi nikabem widziałem w wąskiej uliczce z malutkimi księgarniami sprzedającymi literaturę religijną koło pobliskiego uniwersytetu al Azhar, najważniejszej muzułmańskiej uczelni na świecie.

Meczet al Husajna był też najbliższym sercu meczetem Aminy, bohaterki „Opowieści starego Kairu” Nadżiba Mahfuza, jedynego arabskiego literackiego noblisty. Mieszkała kilka uliczek od meczetu, ale przez pół życia mogła tylko nań tęsknie spoglądać z dachu swojego domu, uwięziona tam przez męża tyrana i hulakę. Dziś w jednej z bocznych uliczek jest kawiarnia nosząca imię Mahfuza. Przejeżdża obok niej chłopak na rowerze, jedną ręką trzymający kierownicę, a drugą wielki blat z setkami małych płaskich chlebów. Aż cud, że udaje mu się mijać tłum klientów i handlarzy. Przejeżdża koło sklepów z ziołami i przyprawami wystawionymi w olbrzymich workach, koło małych rzeźni, w których wiszą udźce wielbłądzie przeznaczone na tanie kofty, kotleciki mielone z cebulą i natką pietruszki, i koło kawiarenek, w których mężczyźni wysiadują nad szklankami mocnej herbaty i przy fajkach wodnych z tytoniem.

– Urodziłem się muzułmaninem i nim jestem. Każda religia to droga do Boga, a Bóg to wolność i sprawiedliwość – mówi al Aswany. – Ale najważniejsze jest stosowanie się do zasad religii, a nie obnoszenie się z religijnością. Ci, co strzelali do demonstrantów na placu Tahrir, to praktykujący muzułmanie. A ich szef, teraz już były minister spraw wewnętrznych Habib al Adli, wciąż się modlił. Po skończeniu modlitwy zaraz wracał do torturowania ludzi.

Al Adli jest teraz w areszcie. Jeden z kilku ludzi reżimu, których prezydent Hosni Mubarak poświęcił, by uspokoić zrewoltowany naród.

?

Jest i inny Kair. Mokatam, Miasto Śmieciarzy. Mała chrześcijańska republika u wrót stolicy, pod Cytadelą. Krzyże są tu wszędzie, wyżłobione na murach, wpisane w kraty okienne, narysowane w pomieszczeniach do segregowania śmieci. Wiszą w domach i sklepach. I są wytatuowane na dłoniach. Tatuaż z krzyżem na prawej dłoni ma prawie każdy Kopt z niższych warstw społecznych, ale wielu Koptów należy do egipskiej elity. I oni sobie nie robią tatuaży. – Moja aspirująca do elit siostra nie ma. I papież Szenuda też, ale zachęca innych, by sobie robili, bo to ważny symbol – mówi Adham Refaat, który oprowadza mnie po monastyrze w Mokatamie.

Niedzielna msza w kościele wykutym w skale, o niskim sklepieniu i ławkach jak w amfiteatrze, kojarzy się z czasami pierwszych chrześcijan. Długie gardłowe śpiewy po koptyjsku, w języku, którego nikt już nie używa. Dym kadzideł. Kobiety modlące się oddzielnie od mężczyzn, ale potem stojące razem z nimi w kolejce do komunii świętej pod dwiema postaciami, w tym po wino podawane przez kapłana w malutkich srebrnych kielichach.

– Egipcjanie są bardzo religijni. I to niezależnie od wyznania, dotyczy to muzułmanów i naszych chrześcijan. Koptowie są bardziej religijni niż chrześcijanie z Zachodu – mówi Alaa al Aswany, muzułmanin. I po wizycie w meczecie al Husajna i w kościele w Mokatamie trudno się z nim nie zgodzić.

Po mszy młodzi wykształceni Koptowie z Miasta Śmieciarzy zapraszają mnie na śniadanie. Jemy biały ser zmieszany z poszatkowanymi pomidorami, chleb i mortadelę. Wieprzowa gruba kiełbasa nie powstaje jednak w Mokatamie, choć jeszcze dwa lata temu prawie w każdym domu były tu świnie. Jadły organiczne odpady wybrane z kairskich koszów. Pomagały realizować idealną wizję ekologów niemal całkowitej utylizacji śmieci. Miejscowi segregują pieczołowicie to, co naznosili ze stolicy. Pracują, nie zważając na smród i brud, nie myśląc o chorobach, które często atakują ich dzieci. Oddzielnie pakują tekturę, oddzielnie wielkie puszki po oliwie. Swoje miejsce mają torebki foliowe i inne plastikowe opakowania. Podobnie było z resztkami jedzenia. One trafiały do koryt świń trzymanych na parterze domów; wyżej mieszkają rodziny, każde pokolenie na swoim piętrze. Ale władze uznały, że zwierzęta roznoszą świńską grypę. I nakazały je wybić. Tysiące świń poszły pod nóż, choć nikt na tę grypę nie zachorował. Wykorzystano pretekst, nikt w Mokatamie nie ma wątpliwości. To było uderzenie w chrześcijan i ich zwierzęta przez muzułmanów uważane za nieczyste. I teraz mortadela przyjeżdża z Aleksandrii, gdzie ostały się jeszcze fermy prowadzone przez Kościół.

Gdy na centralnym placu Tahrir tysiące ludzi kolejny dzień domagały się natychmiastowego ustąpienia Mubaraka, tu, w Mokatamie, odbyła się demonstracja poparcia dla prezydenta. – Nie dlatego, że cenimy jego charakter, nie dlatego, że jest taki dobry dla chrześcijan. Ale jak on odejdzie, to przyjdą oni – mówi

25-letni Michael Semi, farmaceuta, pokazując w swojej aptece transparenty. „Błogosław Egipt”, „Zostań”. Błogosławić ma Bóg, a zostać u władzy Mubarak, przynajmniej do września, jak sam zapowiedział. I nie dopuścić do niej Bractwa Muzułmańskiego, najsilniejszego ugrupowania opozycyjnego walczącego z prezydentem.

?

Bracia Muzułmanie pracują po cichu, skromnie. I podbiją miliony egipskich dusz. Formalnie nadal działają nielegalnie, choć na fali rozpoczętej 25 stycznia rewolucji władze zgodziły się z nimi negocjować zasady dochodzenia do demokracji. Niełatwo się rozeznać w strukturze Bractwa, niełatwo zrozumieć jego doktrynę. I niełatwo do niego trafić. Nawet główna siedziba mieści się w niczym się niewyróżniającej i w żaden sposób nieoznakowanej kamienicy w dzielnicy Manial położonej na wyspie na Nilu.

Naprzeciwko tej kamienicy jest mały budynek z wąskimi oknami zwieńczonymi ostrymi łukami. Spokojnie stoją przed nim biedne kobiety. I kłaniają się, gdy przedstawiciel Bractwa wręczy im 50 funtów egipskich (około 25 złotych). Bractwo słynące wśród ludu z działalności charytatywnej prowadzi też przedszkola i tanie przychodnie. Ma sukcesy w biznesie. Prowadzi sklepy informatyczne, w których do komputera dodaje się za darmo Koran na mp3. Rozwija sieć „Tawhid wa Nur” (Jedność i Światło), handlującą tanimi chińskimi tekstyliami

Centrala organizacji, która budzi lęk Koptów i wielu zachodnich polityków, zajmuje kilka niewielkich pokoi. To niezwykłe jak na Egipt. Spalona podczas rewolucji główna siedziba rządzącej Partii Narodowo-Demokratycznej ma kilkanaście pięter, podobnej wielkości są ministerstwa czy redakcje rządowych gazet. A tu jest tak mało miejsca, że w gabinecie przywódcy Bractwa oprócz biurka mieszczą się dwie kanapy, na jednej śpi brodaty staruszek, a na dywanikach rozłożonych koło drugiej modlą się dwaj niewiele od niego młodsi mężczyźni.

Zanim tu trafiłem, wiedziałem tylko, że mam szukać na Manialu. Przemierzałem główną ulicę wyspy i rozpytywałem ludzi. – Niech pan już nic nie mówi, bo wezmą pana za szpiega, a to może się źle skończyć. Ja pana zaprowadzę – chwycił mnie pod rękę starszy pan, emerytowany inżynier. I zamilkłem. Było to w krótkim okresie najostrzejszego starcia między przeciwnikami a zwolennikami Mubaraka, kiedy odbywało się polowanie na dziennikarzy zagranicznych. Szliśmy wzdłuż zamkniętych z powodu zamieszek sklepików i kawiarenek. Kilka było otwartych. Wysoki mężczyzna w bordowym swetrze sprzedawał zeszyty, plastikowe chińskie zabawki i baterie. I wydane na najtańszym papierze religijne broszury. Po wymianie uprzejmości z emerytowanym inżynierem pokazał nam drogę do centrali Bractwa, którego od dawna jest członkiem.

Potem przychodziłem do tej niepozornej siedziby jeszcze kilkakrotnie. Dostawałem kawę nalewaną z tygielka, uśmiechałem się do współpracowników przywódcy, a oni do mnie. Ale nigdy się niczego nie dowiedziałem. Rozmawiać z dziennikarzami może tylko trzech rzeczników, członków najwyższych władz. Wreszcie, po pięciu dniach spotykam jednego z nich, Esama al Eriana.

– Egipt jest krajem tolerancyjnym. Ma swoją specyfikę. Nikogo nie będziemy naśladować, ani Iranu, ani Arabii Saudyjskiej. Turcji też nie – mówi al Erian, z wykształcenia lekarz, drobny 57-letni mężczyzna z króciutką siwą brodą i w okularach w metalowej oprawce. Na pytania odpowiada lakonicznie: – Koptowie nie mają się czego bać. Są równi muzułmanom. To nasi sąsiedzi, koledzy w szpitalach, na uniwersytetach. A Bractwu nie zależy, by Egipt był bardziej islamski. Przecież był i jest islamski.

O tym mówi artykuł 2. konstytucji: islam jest religią państwową, a szarijat podstawą prawodawstwa. – Nic w tej sprawie nie trzeba zmieniać. Zmiany w Egipcie mają dotyczyć wprowadzania wolności i praw człowieka – dodaje doktor al Erian, jeden z najbardziej prześladowanych przez reżim Mubaraka Braci Muzułmanów. W więzieniach spędził prawie osiem lat.

[wyimek]Mokatam: mała chrześcijańska republika u wrót stolicy. Krzyże są tu wszędzie, wyżłobione na murach, wpisane w kraty okienne, narysowane w pomieszczeniach do segregowania śmieci[/wyimek]

Potem się dowiaduję od Mohameda Saada, publicysty czołowego opozycyjnego dziennika „Al Szoruk”, że Esam al Erian jest liderem reformatorskiego skrzydła Bractwa. Jest i konserwatywne, które nie jest przychylne Koptom, podobnie jak prawom kobiet i utrzymywaniu stosunków dyplomatycznych z Izraelem. Pytanie, które skrzydło zwycięży, jest otwarte.

Mohamed Saad jest przekonany, że mające milion członków Bractwo Muzułmańskie wygra następne wybory parlamentarne, jeżeli naprawdę będą wolne. – Zdobędzie co najmniej jedną trzecią głosów, ale nie zamierza na razie samodzielnie rządzić – mówi dziennikarz, który Bractwem zajmuje się od 15 lat.

?

– To nie są potwory, to lekarze, inżynierowie. Bractwo Muzułmańskie nie jest żadnym zagrożeniem dla Egiptu. Przemoc i terroryzm porzuciło pół wieku temu – uśmiecha się pisarz Alaa al Aswany, 53-letni wysoki mężczyzna ubrany w czarną koszulę i ciemnoszarą marynarkę. Sam jest z wykształcenia lekarzem, ściślej dentystą, i to praktykującym. Spotkaliśmy się w gabinecie doktora al Aswaniego w eleganckiej dzielnicy Garden City. Za moimi plecami stał nowoczesny fotel dentystyczny, w wersji do leżenia, a obok niego stojak z maszynami do borowania.

– Jeszcze miesiąc temu można było stawiać pytanie, czy bać się o przyszłość Egiptu. Dzięki WikiLeaksowi i wypowiedziom ekspertów zachodnich wiemy, że to Mubarak stworzył taką wizję Bractwa. Wyolbrzymiał jego wpływy i demonizował. To był przekaz dla Zachodu: akceptujcie naszą dyktaturę, bo inaczej oni przejmą władzę. Przekaz nieprawdziwy, także dlatego, że Bractwo nie jest przygotowane do przejęcia władzy.

Al Aswany całą duszą zaangażował się w rewolucję. Lubi krytykować kurczowe trzymanie się władzy Mubaraka. Typowego dyktatora, który przez lata wysłuchiwał od tłumu pochlebców w pałacu w Heliopolisie, że naród go kocha, że jest bohaterem narodowym. A teraz nie może uwierzyć, że miliony się buntują. Wietrzy spiski, miota się. Raz wysyła swoich agentów do pacyfikowania demonstrantów, raz rzuca demonstrantom na pożarcie paru ministrów i najbardziej skorumpowanych powiązanych z władzą biznesmenów.

– Rewolucja pokazała liberalne oblicze. Na placu Tahrir dziewczyny tańczyły, grała muzyka. Koło siebie stali i religijni, i świeccy. Nigdy nie zapomnę, że młodzi muzułmanie i chrześcijanie występowali tam razem, na gitarze grał mężczyzna z długimi włosami, a w rytm muzyki kołysali się członkowie Bractwa. Sam to widziałem na placu Tahrir.

Alaa al Aswany przytacza „inteligentną opinię amerykańskiego Żyda”, lewicowego filozofa Noama Chomskiego. USA wcale nie bały się radykalnego islamu, ale niezależnego silnego Egiptu, i stąd to straszenie Bractwem. Bo Egipt to nie Tunezja, z której miesiąc temu uciekł dyktator. To kraj z wielkim potencjałem.

To najważniejszy kraj arabski, dumny z faraonów i jednej z najstarszych cywilizacji. To kuźnia idei świata arabskiego, stąd pochodzi i fundamentalizm, i nacjonalizm arabski. Tu eksperymentowano z arabskim socjalizmem. A potem, za Mubaraka, flirtowano z Ameryką i układano się z Izraelem. Tutaj doktryna sunnicka wykuwa się na uniwersytecie al Azhar. W tym kraju muzułmańskim jest także najwięcej chrześcijan, Koptów – według różnych danych od ośmiu do nawet 20 milionów, na 80 milionów mieszkańców. To tutaj powstają filmy oglądane przez Arabów od Kuwejtu po Maroko. Tu żył jedyny arabski laureat literackiej Nagrody Nobla Nadżib Mahfuz. A teraz pracuje nowa gwiazda literatury arabskiej Alaa al Aswany.

?

„Historia pewnej kamienicy” wyszła legalnie za reżimu Mubaraka i stała się największym bestsellerem w języku arabskim. Powieść al Aswaniego dalece odbiega od przeciętnych wyobrażeń na Zachodzie o muzułmańskiej obyczajowości. Alkohol leje się strumieniami, bohaterowie bełkocą z upojenia. Życie bogatego inżyniera skupia się na podbojach miłosnych, uważa się za eksperta w „nauce o kobietach”. Nie przepuszcza wyrafinowanej lady z dawnego rodu królewskiego, mistrzyniom tańca brzucha, paniom z towarzystwa, licealistkom z bogatych domów, a nawet żebraczce, która w decydującym momencie zawstydzona zdejmuje bieliznę wykonaną z worków po cemencie z napisem „Portland Cement – Tura”.

Inny mieszkaniec tej ekskluzywnej kamienicy, znany dziennikarz, włóczy się po kawiarniach i palarniach haszyszu dla gejów, w których biernym homoseksualistom nadaje się żeńskie imiona Angie czy Fatma. Sprowadza do domu pięknie zbudowanego chłopaka z prowincji, którego czasem nachodzą wątpliwości i wyrzuca sobie, że nie jest dobrym muzułmaninem, skoro każdej nocy pije alkolol i sypia z bogatym kochankiem. Przecież szejk z jego miejscowości, święty człowiek, przestrzegał przed sodomią, która jest wielkim grzechem i oburza najwyższego.

Al Aswany kroczy ścieżką, którą wytyczył Nadżib Mahfuz, nieżyjący od pięciu lat. W jego „Opowieściach starego Kairu” kupiec i ojciec tyranizujący sporą rodzinę codziennie wieczorem upija się i obściskuje wyzwolone kobiety, a następnego dnia rano sprowadza szejka, by się za niego modlił.

– Literatura jest odzwierciedleniem rzeczywistości z domieszką wyobraźni.

Egipt od XVII wieku zawsze był liberalny w przeciwieństwie do wielu innych państw arabskich – podkreśla al Aswany. – Tu są bary i kościoły, przez stulecia napływali imigranci różnych narodowości i wyznań. Tolerancja i kosmopolityzm to mocny element naszej kultury. Ale są i zasłonięte kobiety.

?

W Mokatamie mieszka 30 tysięcy ludzi, prawie wyłącznie Koptów. Nie ma asfaltu ani bruku. Uliczki to ubita ziemia. Na wielu walają się sterty śmieci, much jest tak dużo, że tworzą chmury wokół przechodniów. Śmieci są i w domach. Worki z odpadkami stoją kilka metrów od straganów z owocami i od sklepików, w których mięso wisi na haku nad ladą. Podwórko szkoły jednak zaskakuje czystością. Niezwykle czysto jest też w monastyrze Świętego Szymona Garbarza. Ze śmierdzącej uliczki wchodzi się przez bramę do innego świata.

Po niedzielnej mszy przed kościołem zbiera się grupa mężczyzn. Odświętnie ubrani, niektórzy w białych spodniach, aż dziw, że udało im się nie pobrudzić w Mieście Śmieciarzy. Rozmawiają o polityce, o wydarzeniach na placu Tahrir, dokąd żaden z nich nie poszedł. I cieszą się, że zwierzchnik ich Kościoła, papież Aleksandrii i patriarcha Stolicy Świętego Marka Szenuda III, w najtrudniejszej chwili poparł Mubaraka. Gdy wydawało się, że na skutek wielkich protestów prezydent został sam i zaraz ucieknie z kraju, Szenuda do niego zadzwonił i powiedział: „Wszyscy jesteśmy z tobą i naród jest z tobą”.

– Rewolucja dobrze się zaczęła, ale może się źle skończyć, władzą Bractwa Muzułmańskiego. A to byłoby gorsze od tego, co mają chrześcijanie w Arabii Saudyjskiej, gdzie nie można wznosić kościołów i pokazywać się z krzyżem – mówi pracujący w monastyrze handlowiec z dyplomem uniwersyteckim.

Inni, też wykształceni – sinolog, inżynier, informatyk, synowie śmieciarzy bez podstawówki – prześcigali się w wizjach islamizacji Egiptu. – To może być dla nas śmierć, najlepiej, by było uciec, ale to nasza ziemia, Koptowie są tu dłużej niż Arabowie muzułmanie – podkreśla inżynier.

Inny narzeka na naiwność Zachodu, który kiedyś trząsł się ze strachu przed egipskimi fundamentalistami, nagłaśniał podrzynanie gardeł turystom w Luksorze, a teraz uwierzył, że to nie żadni fundamentaliści, tylko umiarkowani islamiści, demokraci. – A Bractwo Muzułmańskie ma dwa programy, bo szybko się uczy zachodniej retoryki, pełnej praw człowieka, wolności słowa i wyznania. Jeden program jest uszyty pod Zachód, na pokaz. A drugi, ukryty, i prawdziwy, to całkowita islamizacja, w wersji fanatycznej. I ten fanatyzm się nasila – dodaje, wspominając początek lat 90., gdy na studiach fundamentalistyczne idee przekazywało sobie wielu studentów, ale po cichu, ostrożnie.

Informatyk studiował dekadę później: – I to już był poważny problem, fundamentaliści podnosili głowę. Koledzy w wojsku mówili mi, że gdyby mieli do wyboru dobrego kandydata, ale niereligijnego, i gorszego, ale gorliwego muzułmanina, to by zagłosowali na tego drugiego. Bractwo Muzułmańskie pracuje nad młodzieżą, tworzy jednolity wielki ruch i ludzie widząc jego wielkość, mu się podporządkowują.

Pisarz Alaa al Aswany, podobnie jak Esam al Erian, lider Bractwa Muzułmańskiego, uważa, że Koptowie nie mają się czego bać: – W czasie rewolucji przez dziesięć dni nie było żadnego policjanta na ulicy. I co? Nikt nie zaatakował żadnego kościoła. A mamy ich setki. To bardzo znaczące. W czasach dyktatorskiej władzy Mubaraka, którego papież Szenuda tak popiera, Koptowie byli atakowani, nie zagwarantowano im bezpieczeństwa – mówi.

– 30 lat władzy Mubaraka to najgorszy okres dla Koptów w ostatnim stuleciu. – przyznaje Emad Sobhi, również lekarz, specjalista chirurgii laserowej, Kopt z Gizy. On ma wiele obaw. Jego syn, wykształcony w USA, namawia go do emigracji. Ale Emad Sobhi, elegancki szpakowaty pan w nienagannym garniturze, ma 61 lat i chce pozostać na swojej ziemi. Właściwie to nawet nie zakłada, że z Bractwem Muzułmańskim wpływającym na władzę Egipt będzie złym miejscem dla chrześcijan. Już jest złym. – Co nam jeszcze mogą zrobić? Zabijać w czasie modlitwy? To już się dzieje. Podkładać bomby w kościołach? To też znamy.

Z goryczą mówi, że dopiero represje wobec rewolucjonistów spowodowały, że i miliony muzułmanów poczuły to, co dla Koptów jest codziennością: – Teraz wszyscy jesteśmy Egipcjanami. Ale jak policja strzelała do Koptów demonstrujących w obronie kościoła, to wielu muzułmanów mówiło: dobrze, ukarzcie tych wichrzycieli. Ci sami teraz krzyczą: jak ta policja może strzelać, przecież my tylko demonstrujemy przeciwko rządowi?! – dodaje.

Mubarak się nie przejmował, gdy w zamachu czy od kul policji ginęli Koptowie. Dopiero, gdy grunt mu się palił pod nogami, przypomniał sobie o nich. 1 lutego informując w przemówieniu telewizyjnym o tym, że nie wystartuje w następnych wyborach we wrześniu, zwracał się i do muzułmanów, i do chrześcijan.

W swoim prywatnym gabinecie doktor Sobhi leczy (głównie z otyłości) i muzułmanów, i chrześcijan. Tych pierwszych jest więcej. Część potencjalnych pacjentów jednak rezygnuje: – Niektórzy pytają przez telefon moją sekretarkę: a ten doktor to muzułmanin czy chrześcijanin, bo po imieniu i nazwisku trudno dociec? Gdy się dowiadują, że jestem Koptem, rzucają słuchawkę.

W Gizie w pobliżu gabinetu koptyjskiego lekarza jest duży meczet Al Estikama. To tu pod koniec stycznia zaraz po przyjeździe do Egiptu przyszedł się modlić Mohamed El Baradei, pokojowy noblista i były szef Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. I najbardziej znany na świecie przeciwnik Mubaraka. Ale nie tak popularny w Egipcie, dlatego próbuje się przypodobać bogobojnym muzułmanom. Bractwo nie zamierza wystawić swojego kandydata w wyborach prezydenckich, a kogoś zapewne wskaże milionom swoich sympatyków. Wiele wskazuje na to, że będzie nim El Baradei, wyglądający jakby nie wychodził z nowojorskich i wiedeńskich gabinetów.

?

W Gizie ma swój rewir śmieciarz z Mokatamu 40-letni Hani. To siedem domów, których mieszkańcy dają parę groszy za zabranie ich resztek po obiedzie, starych gazet, kartonów i torebek foliowych. Z powodu rewolucji Hani miał tydzień przerwy. Przez ponad pół doby trwała godzina policyjna, na ulicach były czołgi i posterunki samozwańczych milicji, płonęły siedziby partii rządzącej i komisariaty, grabione były centra handlowe. Teraz Hani już się nie przejmuje trwającą krócej godziną policyjną, a milicji już nie ma. Przed świtem wyrusza z Mokatamu wypożyczoną półciężarówką. I jedzie po swoje śmieci na drugi brzeg Nilu.

On też popiera Mubaraka i boi się Bractwa Muzułmańskiego. Nie zastanawia się, które skrzydło zwycięży, reformatorskie czy konserwatywne. Robi to natomiast w „New York Timesie” wnuk założyciela Bractwa, profesor studiów islamskich na uniwersytecie oksfordzkim Tariq Ramadan. Podkreśla, że na razie Bractwo nie chce wysuwać postulatów, które by wystraszyły Zachód, nie mówiąc o Egipcjanach.

A co będzie później? Profesor Ramadan odpowiada: Tego nikt nie wie.

Reportaż Jerzego Haszczyńskiego z Kairu

W Kairze wszędzie są samochody. Ale nie na placu przed meczetem al Husajna na starym mieście. Tu jest cisza i spokój. Do tego meczetu w piątek przychodzi się modlić pisarz Alaa al Aswany, autor „Historii pewnej kamienicy”, najlepiej sprzedającej się współczesnej powieści w języku arabskim. Powieści pikantnej jak na wyobrażenie ludzi Zachodu o krajach islamskich.

Al Aswany ma do pokonania z domu kilka kilometrów, ale nastrój i piękno meczetu noszącego imię wnuka Proroka są tego warte. Dominują zieleń, beż i biel. Zielony jest gigantyczny dywan, zielone i mlecznobiałe są żarówki na wielkich kryształowych żyrandolach. Beżowy jest kamień, z którego wzniesiono meczet, a stalowoszare marmurowe kolumny, po siedemnaście w czterech rzędach.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów