Martin Schulz: Przegrany wódz Hunów

Martin Schulz od początku wiedział, czego chce: europejskiej federacji państw, na której czele stanie on sam. O to walczył, czasem idąc po trupach i obrażając tych, którzy nie chcieli iść razem z nim. Poniósł porażkę. Dziś coraz częściej zerka w kierunku polityki niemieckiej.

Aktualizacja: 23.01.2016 10:15 Publikacja: 21.01.2016 23:01

Również mowa ciała Martina Schulza jest niejasna: w połowie grudnia ub.r. w Strasburgu szło mu o zac

Również mowa ciała Martina Schulza jest niejasna: w połowie grudnia ub.r. w Strasburgu szło mu o zachętę do ucałowania dłoni, gest służby czy skierowane w dół kciuki?

Foto: AFP, Patrick Hertzog

Gdy pod koniec ubiegłego roku Parlament Europejski wyznaczył na 19 stycznia debatę na temat przestrzegania prawa w Polsce, naszego kraju bronić miał minister ds. europejskich Konrad Szymański. Na tydzień przed terminem starcia premier Beata Szydło zdecydowała, że to jednak ona musi lecieć do Strasburga. Tyle razy wyśmiewany przez polityków PiS europarlament okazał się instytucją, której zlekceważyć nie może nawet szef rządu jednego z sześciu dużych krajów Unii. Duża w tym zasługa 61-letniego niemieckiego socjaldemokraty Martina Schulza.

Pyskówka z Berlusconim

W ostatnich dziesięcioleciach w SPD pojawiło się paru wizjonerów. Byli nimi kanclerze Willy Brandt i Helmut Schmidt, których strategia nawiązania współpracy z krajami komunistycznymi, tzw. Ostpolitik, przyczyniła się do rozmycia, a w końcu do rozpadu sowieckiego imperium. Był nim komisarz Unii Europejskiej Günter Verheugen, który przy wsparciu kanclerza Gerharda Schrödera przeforsował w 2004 r. pomysł jednoczesnego przyjęcia do Wspólnoty ośmiu krajów Europy Środkowej. Zdążył z projektem, zanim Rosja stała się na tyle potężna, a Zachód na tyle osłabiony kryzysem, aby udaremnić to poszerzenie.

Schulz też marzył o tym, aby nazywano go wizjonerem. Planował, że przekształci Parlament Europejski, jedyną instytucję w Brukseli pochodzącą z demokratycznych, bezpośrednich wyborów, w zalążek Europy politycznej. Chciał wspólnoty, która jest zdolna prowadzić własną politykę zagraniczną, gospodarczą, wojskową, a nie jest jedynie luźną strefą wymiany towarów i usług.

W przeciwieństwie do ogromnej większości eurodeputowanych, którzy traktują Strasburg jako wygodną fuchę albo czasowe zesłanie od krajowej polityki, Schulz od początku wiedział, po co się angażuje w integrację europejską. Chodziło mu o budowanie federalnego państwa europejskiego. Do PE po raz pierwszy trafił w 1994 roku. Szybko wyróżnił się jako mówca w komisji ds. praw człowieka i wolności obywatelskich, będącej oczkiem w głowie europejskiej lewicy. W 2000 roku został wiceszefem Partii Europejskich Socjalistów (PSE), drugiego najważniejszego klubu w europarlamencie. A w 2004 roku, kilka miesięcy po słynnym starciu z Silvio Berlusconim działającym na europejską lewicę jak płachta na byka – szefem PSE.

Konflikt z ówczesnym premierem Włoch był spektakularny. – Panie Schulz, znam we Włoszech człowieka, który pracuje nad filmem o nazistowskich obozach koncentracyjnych. Zaproponuję pana do roli kapo. Będzie pan znakomity – te słowa Silvio Berlusconiego pod adresem wygadanego niemieckiego socjaldemokraty obiegły świat.

Mało kto zapamiętał, w jaki sposób Schulz wcześniej sprowokował Berlusconiego. Otóż poprzedniego dnia, 1 lipca 2003 roku, włoski premier przejął półroczne przewodnictwo w Unii i przyjechał do Strasburga przedstawić swój program dla Europy. Niemiec nie odnosił się merytorycznie do tego, co mówił Berlusconi, lecz uderzył w jego najbardziej wrażliwy punkt. Gestykulując i używając ostrych słów, stwierdził, że polityk i multimiliarder jest zagrożeniem dla demokracji, bo poprzez swój koncern medialny Mediaset i sieć publiczną RAI kontroluje 90 proc. włoskiego rynku telewizyjnego. – Schulz mówił do Berlusconiego jak równy z równym. To zaskoczyło premiera Włoch – wspomina dziś Alessandro Giovanni, ekspert brukselskiego instytut u CEPS.

Nominację na szefa PSE Schulz potraktował jako punkt wyjścia do kolejnej ofensywy, do dojścia jeszcze wyżej. W spektakularnym stylu starł się z kolejnym Włochem. Tym razem niemiecki socjaldemokrata postanowił wszcząć wojenkę ideologiczną – nie spodobały mu się krytyczne wobec homoseksualistów wypowiedzi Rocca Buttiglionego, konserwatywnego politologa i wykładowcy rzymskiego uniwersytetu, kandydata do Komisji Europejskiej. Złożył więc wniosek o zmianę składu nowej Komisji Europejskiej zaproponowanego przez jej szefa José Manuela Barroso.

Szantażując deputowanych polityczną poprawnością, zdobył poparcie w najważniejszych klubach europarlamentu. Barroso, aby utrzymać się u władzy, wymusił na Berlusconim zmianę kandydata na komisarza ds. wewnętrznych i wymiaru sprawiedliwości na kandydata, który nie drażnił swoimi poglądami Schulza. Został nim szef włoskiej dyplomacji Franco Frattini.

W ten sposób zupełnie niespodziewanie Schulz dał do zrozumienia, że przynajmniej w niektórych sprawach może mieć więcej władzy nawet od premiera Włoch. A Parlament Europejski, ta lekceważona instytucja, którą wielu eurosceptyków uważało za niewiele więcej niż dyskusyjny klub, może narzucać swoją wolę.

Unia na głowie

Po upokorzeniu Berlusconiego Schulz, którego na korytarzach europejskich instytucji nazywano Atyllą przywódcą Hunów, parł dalej. Niebawem pokazał, że nie tylko potrafi prowokować i wymuszać na innych podejmowanie korzystnych dla siebie (i swojej frakcji) decyzji, ale też jest mistrzem zakulisowych gierek gabinetowych. W 2009 roku zawarł pakt z liderami Zielonych Danielem Cohn-Benditem i liberałów Guyem Verhofstadtem, proponując tego ostatniego na nowego szefa Komisji Europejskiej.

W ten sposób chciał ustawić całą konstrukcję Unii na głowie i rzucił wyzwanie 27 przywódcom Wspólnoty. Oto bowiem szef Komisji po raz pierwszy miałby przestać pełnić rolę sekretariatu przywódców Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii i stać się znacznie bardziej niezależną od nich instytucją z własnym, demokratycznym mandatem – można nawet powiedzieć – zalążkiem prawdziwego rządu sfederowanej Europy.

Schulz wtedy przegrał: kandydat „wielkich" Portugalczyk José Manuel Barroso został na drugą kadencję szefem Komisji Europejskiej. W zamian Niemiec dostał niewiele wartą obietnicę, że „uwzględni się" postulaty eurodeputowanych. Ale prowadząc tę batalię, umiejętnie się wylansował i dwa lata później Schulz został wybrany – 387 głosami w 670-osobowej izbie – na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego.

Aby zjednać do siebie eurodeputowanych, nie unikał haseł populistycznych. – Decyzje, które dotyczą nas wszystkich, nie mogą być dłużej podejmowane w zaciszu gabinetów rządowych, jak w czasach kongresu wiedeńskiego. Zrobię wszystko, aby odzyskać zaufanie ludzi do procesu integracji europejskiej – obiecywał po wyborze Schulz z mównicy parlamentarnej.

Zdobył wsparcie zwolenników powiększania kompetencji Parlamentu Europejskiego. – Żaden jego poprzednik nie wykuwał z takim zapałem i tak systematycznie miejsca dla tej instytucji – mówił „Plusowi Minusowi" Nicolas Veron, ekspert brukselskiego Instytutu Bruegla. Rzecz jasna, komplementowali go też sojusznicy z lewicy, także ci wywodzący się z nurtów skrajnie radykalnych, takich jak Daniel Cohn-Bendit. – To jest polityk dużej klasy, być może najwybitniejszy przewodniczący, jakiego miał w swojej historii Parlament Europejski – pieje z zachwytu eurodeputowany z ramienia Zielonych.

Trudno się dziwić tym zachwytom lewicy. Schulz od początku swojej politycznej kariery nawet na chwilę nie próbował wznieść się ponad swoje poglądy. Zawsze był i jest stronniczy – a to poważny zarzut, jeśli się chce jednoczyć kontynent wokół teoretycznie neutralnej światopoglądowo instytucji, która ma na celu dobro całej Europy.

Martin Schulz wychował się w 40-tysięcznym miasteczku Würselen, którego w wieku 31 lat został burmistrzem, wówczas najmłodszym w całej Nadrenii-Palatynacie. Dla integracji Europy to region symboliczny. Zaledwie kilka kilometrów na południe znajduje się Akwizgran, stolica Karola Wielkiego, jednego z nielicznych obok Napoleona przywódców, którym choć na chwilę udało się zjednoczyć Europę: imię świętego cesarza rzymskiego wciąż nosi najważniejsza nagroda za zasługi dla integracji. 30 km na zachód od Würselen leży Maastricht, gdzie w 1991 roku zawarto traktat o powołaniu euro, najdalej idący akt zrzeczenia się przez państwa narodowe suwerenności na rzecz wyższej władzy europejskiej. Ale to już Holandia, kraj, w którym – podobnie jak w sąsiedniej Belgii – mieszka część rodziny Schulza. „Pamiętam, jak musieliśmy czekać na granicy, aby odwiedzić naszych krewnych mieszkających przecież po sąsiedzku. W rodzinie często opowiadano, jak dziadek walczył w pierwszej wojnie światowej z Belgią i Holandią, gdzie żyli nasi kuzyni" – wspominał kilka lat temu w wywiadzie dla „Spiegla" Schulz.

Wcześnie postawił na lewicę, i do dziś pozostał jej wierny. Do SPD wstąpił w wieku ledwie 19 lat, ale o wielką politykę po raz pierwszy otarł się dopiero 20 lat później, gdy został eurodeputowanym.

Na odwyku

Wcześniej myślał, że zostanie zawodowym piłkarzem. Ale tej karierze kres raz na zawsze położyła poważna kontuzja kolana. Pustkę Schulz zaczął wypełniać alkoholem, stał się nałogowcem, opuściła go narzeczona, wówczas jedyna powierniczka. Niemiecka prasa opisuje dramatyczne zdarzenie, gdy 26 czerwca 1980 roku 25-letni wówczas były zawodnik myślał o samobójstwie. Od śmierci uratował go telefon brata, Erwina, lekarza, który przekonał go do skutecznej terapii odwykowej.

Zanim został burmistrzem Wurselen, niespełniony piłkarz znalazł sposób na życie, sprzedając książki. W rodzinnym mieście założył nawet antykwariat, który zamknął dopiero w 1994 roku, gdy zdobył mandat eurodeputowanego.

Jako szef Parlamentu Europejskiego umiejętnie walczył o swoją pozycję, dbał też o to, aby zawsze być w świetle jupiterów. W 2012 roku po długich bojach ustalono, że razem z przewodniczącym Rady Europejskiej Hermanem Van Rompuyem i szefem Komisji Europejskiej José Manuelem Barroso odbierze w imieniu Unii Europejskiej Pokojową Nagrodę Nobla. Schulz – przyjmując medal, Rompuy i Barroso – wygłaszając przemówienia. Najwięksi przywódcy Europy, w tym współautor (razem z François Mitterrandem) traktatu z Maastricht, zostali odsunięci w cień. Europa międzyrządowa, przynajmniej na czas ceremonii w Oslo, musiała ustąpić Europie ponadnarodowej, z Martinem Schulzem jako jej twarzą.

Marzenia o władzy

Pozostałem na sali obrad godzinę, to precedens – zwierzał się rok później dziennikarzowi tygodnika „Spiegel" po grudniowym szczycie w Brukseli. Rzeczywiście, do tej pory przywódcy Unii ograniczali się przed formalnym rozpoczęciem szczytów w unijnej centrali do kurtuazyjnego wysłuchania przewodniczącego europarlamentu. Schulz zaś bezczelnie „wprosił się" na kawałek samych obrad. – Muszę w końcu uczestniczyć na pełnych prawach we wszystkich szczytach, eurodeputowani muszą zostać włączeni do wszystkich komisji poświęconych ratowaniu euro, a przywódcy Unii muszą systematycznie przyjeżdżać do Strasburga, aby rozliczać się ze swoich działań – żądał w rozmowie z dziennikarzem największego niemieckiego tygodnika.

Ale i tym razem jego bezczelność nie przyniosła mu sukcesu. Zderzył się z realiami twardej polityki: żaden z jego postulatów nie został spełniony. – Kryzys finansowy to zasadniczo porażka Brukseli, która nie tylko nie zdołała mu zapobiec, ale także znaleźć drogi ratunku. Od 2009 roku władza systematycznie jest więc przesuwana z europejskiej centrali do stolic narodowych, przede wszystkim do Berlina. Schulz jest wybitniejszy od Barroso, a być może i od Van Rompuya. Ale i on nie może samodzielnie przeciwstawić się realiom historycznym – tłumaczy Nicolas Veron, zwolennik polityki Schulza.

Martina Schulza nie było ani wtedy, gdy negocjowano z premierem Aleksisem Ciprasem warunki pozostania Grecji w strefie euro, ani z Władimirem Putinem plan pokojowy dla Ukrainy, ani ostatnio, gdy próbowano powstrzymać bezprecedensową falę uchodźców zalewającą Europę.

Jesienią 2013 roku Schulz raz jeszcze spróbował odbić przywódcom Unii prawo do mianowania szefa Komisji Europejskiej. Objechał wszystkie kraje zjednoczonej Europy i na wielkim kongresie lewicy w Rzymie uzyskał nominację Europejskiej Partii Socjalistycznej (PSE) na szefa unijnej egzekutywy. Stanął do walki z wieloletnim premierem Luksemburga Jeanem-Claude'em Junckerem, kandydatem chadeków do schedy po Barroso, i Guyem Verhofstadtem, którego wysunęli liberałowie.

Tyle że tym razem Europa nie chciała dać władzy politykowi lewicy. W wyborach do europarlamentu w maju 2014 roku zwycięzcą okazała się prawica. Szefem Komisji Europejskiej musiał więc zostać przedstawiciel frakcji chadeckiej – Europejskiej Partii Ludowej. Choć i tym razem Schulz uszczknął coś dla kierowanej przez siebie instytucji: to jej kandydat, chadek Jean-Claude Juncker został przeforsowany na szefa Komisji Europejskiej – mimo sprzeciwu Davida Camerona i Viktora Orbána.

Nowe wyzwanie

Wiele wskazuje na to, że Martin Schulz musi zacząć przyzwyczajać się, że w polityce europejskiej nic poważnego już nie osiągnie. Coraz częściej punktem odniesienia staje się więc dla niego jego kraj rodzinny – Niemcy. – Rządy niektórych krajów członkowskich muszą wreszcie przestać blokować porozumienie w sprawie podziału uchodźców, zarzucić tę niewiele wartą grę – mówił latem ubiegłego roku w wywiadzie dla „Die Welt", gdy po słowach zachęty ze strony kanclerz Angeli Merkel setki tysięcy Syryjczyków, Irakijczyków i Afgańczyków ruszyło w kierunku Niemiec. To był czas, kiedy Berlin próbował pozbyć się tego kłopotliwego ciężar, narzucając system rozdziału imigrantów między kraje członkowskie.

– Nie mamy do czynienia z porażką Unii, ale ze spektakularną porażką niektórych rządów, które nie chcą przejąć należnej im części odpowiedzialności za ten kryzys – perorował Schulz. Dziś, gdy w ramach forsowanego przez Merkel programu na 160 tys. uchodźców udało się rozlokować 272 osoby, widać, jak bardzo szef europarlamentu był stronniczy, jak bezkrytycznie słuchał Berlina, choć to ostatecznie Polska miała w tej sprawie rację.

Ale Schulz nie lubi przyznawać się do błędów. Nawet kiedy są tak oczywiste i skandaliczne, jak nazwanie rządów PiS „zamachem stanu". – Nie będę przepraszał Polaków za moje słowa – oznajmił twardo pytany, czy nie zamierza się wycofać z niemądrej wypowiedzi.

Myślami coraz rzadziej jest już na sali obrad europarlamentu. Jego kadencja upływa w połowie przyszłego roku, zbyt szybko, aby mógł przekuć swoją popularność w przyznanie realnych kompetencji deputowanym ze Strasburga czy wymusić na polskich władzach realne ustępstwa. A niemieckie media coraz częściej sygnalizują: Schulz chce wystartować w nadchodzących wyborach na kanclerza Niemiec.

Jego dotychczasowe doświadczenia nie na wiele się tu przydadzą. Bo polityka europejska jest specyficzna, polega częściej na zakulisowych gierkach i skrywanych układach. Jeśli Schulz zdecyduje się na walkę o fotel kanclerski, to – wraz ze wszystkimi swoimi wadami – będzie musiał się sprawdzić w normalnej demokratycznej walce o władzę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

Gdy pod koniec ubiegłego roku Parlament Europejski wyznaczył na 19 stycznia debatę na temat przestrzegania prawa w Polsce, naszego kraju bronić miał minister ds. europejskich Konrad Szymański. Na tydzień przed terminem starcia premier Beata Szydło zdecydowała, że to jednak ona musi lecieć do Strasburga. Tyle razy wyśmiewany przez polityków PiS europarlament okazał się instytucją, której zlekceważyć nie może nawet szef rządu jednego z sześciu dużych krajów Unii. Duża w tym zasługa 61-letniego niemieckiego socjaldemokraty Martina Schulza.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach
Plus Minus
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Plus Minus
Chwila przerwy od rozpadającego się świata