Tęsknota, którą wywołuje „Downton Abbey" – najpierw przez sześć lat serial, a od tygodnia również pełnometrażowy film – sama o sobie wie, że jest naiwna i niemądra. Że to tylko takie przedstawienie, bajka o pięknych arystokratach, których klasa i styl emanują w dół społecznej drabiny, tak że wszyscy – nieważne, błękitno- czy czerwonokrwiści – stają się dzięki okowom feudalizmu lepszymi ludźmi.
„W głębi ducha Bóg jest monarchistą" – mówi w pewnym momencie jeden z bohaterów tej bajki. I (jeśli tylko nie zniechęciły Go wybryki księcia Karola) może być to zdanie zaskakująco prawdziwe. Nie podejrzewam Najwyższego o przesadny kult ceremoniału i hierarchii, o przywiązaniu do powierzchownie pojmowanej tradycji nie ma pewnie nawet sensu wspominać. Ale skoro miałby On utrzymywać swój monarchizm w głębi ducha, to pewnie nie przywiązywałby też specjalnej wagi do tego, co znajduje się na jego wierzchu.