Długie pożegnanie z Platformą Obywatelską

Bardziej prawdopodobna jest powolna agonia PO, niż jej dalsze przewodzenie opozycji - pisze politolog.

Aktualizacja: 04.11.2019 19:26 Publikacja: 03.11.2019 21:00

Długie pożegnanie z Platformą Obywatelską

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Jedna z definicji demokracji określa ją jako system, w którym partie przegrywają wybory. Dla PO wynik październikowych wyborów parlamentarnych jest porażką, rozumianą bardziej w kategoriach wyczerpywania się jej użyteczności w systemie partyjnym niż przegranej, która stanowiłaby początek dla nowego otwarcia. Centrowo-liberalna partia z ok. 40-proc. poparciem wyborczym, jaką była PO w latach 2007–2011, jest w warunkach europejskich ewenementem, gdyż takie formacje średnio uzyskują ok. 10 proc. głosów i nie pełnią funkcji ugrupowań dominujących.

Partia bez specjalności

W realiach formowania się nowego parlamentu i utrzymania większości sejmowej przez PiS dużo bardziej prawdopodobna jest powolna agonia byłego ugrupowania Andrzeja Olechowskiego, Macieja Płażyńskiego i Donalda Tuska niż odrodzenie i dalsze przewodzenie siłom opozycyjnym. I stanie się tak bez względu na to, czy Grzegorz Schetyna utrzyma przywództwo i czy partia przejdzie głęboką transformację. Partyjne sanacje prawie nigdy w rodzimych warunkach nie przynosiły zadowalających rezultatów, a mechanika systemu partyjnego dla PO pozostaje nieubłagalna.

Przeczytaj też: Po co Platformie Obywatelskiej są prawybory?

Przemawia za tym wiele przesłanek, z których najważniejszą jest przebudowa sceny partyjnej. Istniejący po 2005 r. schemat podziału na formacje etatystyczne i liberalne gospodarczo (podobnie jak wcześniejszy na postkomunistyczne i postsolidarnościowe), wyczerpał swój potencjał narracji wyborczej na rzecz wykreowania nowych biegunów: konserwatywnego i progresywnego. „Polska solidarna” bezapelacyjnie pokonała „Polskę liberalną”. Z formacji, które dostały się do obecnego parlamentu, jedynie PO ma problem z jednoznacznym przypisaniem w parze konserwatyzm – progresywizm, gdyż zdecydowana większość jej postulatów jest ulokowana pomiędzy tak zdefiniowanymi ekstremami. A w czasach zwiększonej polaryzacji politycznej, o której świadczy sukces lewicy i Konfederacji, nie służy to budowaniu poparcia, gdyż wyborcy preferują partie mające jednoznaczne przypisania ideologiczne i programowe.

Co więcej, wszystkie istotne w debacie publicznej kwestie mają już swoich gospodarzy. I brak wśród nich PO. W transferach socjalnych prym wiedzie PiS, a aspirują do wyborczego grania nimi także lewica i ludowcy. W kwestiach patriotyzmu z partią Jarosława Kaczyńskiego ścigają się narodowcy i PSL. Polityka progresywna – ekologia, kwestie klimatyczne czy prawa mniejszości – naturalnie są obecne w domenie partii lewicowych. Trudno więc wskazać obszar, który mógłby być instrumentem konsolidacji wyborców wokół PO. Skoro bycie anty-PiS-em nie wystarczyło do tej pory, to należy oczekiwać, że nie wystarczy w przyszłości. Sejmowy mandat Klaudii Jachiry jest przewrotnym potwierdzeniem pomysłu PO – bycia jedynie przeciwieństwem PiS, bez wyrafinowanej politycznie treści.

Ostatnia nadzieja

Śmiertelnym zagrożeniem dla Platformy są potencjalne kierunki przepływów wyborców, które sytuują ją jako oczywistego dawcę elektoratu dla innych ugrupowań. Wyborcy PO będą łakomym kąskiem zarówno dla dotychczasowych, jak i nowych formacji. Mechanizm ten jest wzmacniany niewielką wyrazistością ideologiczno-programową Platformy na tle pozostałych parlamentarnych ugrupowań.

W tym względzie jawią się trzy najistotniejsze zagrożenia. Pierwszym jest PSL, które w 2019 r. odważnie zwróciło się do elektoratu miejskiego (także za pomocą koalicji z Kukiz’15), tworząc po raz pierwszy realną alternatywę dla tych konserwatywnych wyborców zamieszkujących obszary miejskie, którzy nie mieli zamiaru głosować na PiS. Po drugie, progresywny wyborca, traktujący do tej pory głosowanie na PO w kategoriach mniejszego zła, ma obecnie ofertę bloku formacji lewicowych, jednoznacznie liberalnych społecznie. Ostatnim z istotnych niebezpieczeństw jest widoczny renesans korwinizmu, który może odebrać Platformie młodych wyborców o wyraźnie rynkowej orientacji.

Jedyną nadzieją dla PO są zbliżające się wybory prezydenckie. Mogłyby stanowić bazę dla rebrandingu partii, powiązanego ze zmianą siermiężnego obrazu przywództwa Schetyny. Wymagałoby to jednak przedstawienia takiego kandydata, który byłby nieuwikłany w wewnętrzne gry i stanowił odejście do partyjnej logiki wyboru. Takim kandydatem nie mogą być Małgorzata Kidawa-Błońska, Rafał Trzaskowski ani tym bardziej Donald Tusk. Jeszcze istotniejsze jest to, że większość partii ma już w tej chwili naturalnych dobrze spozycjonowanych socjodemograficznie względem Andrzeja Dudy kandydatów. A biorąc pod uwagę interes polityczny poszczególnych partii, ich racją stanu jest wystawienie własnych kandydatów.

Stąd mrzonką jest perspektywa wykreowania jednego kandydata opozycyjnego. Władysław Kosiniak-Kamysz, Robert Biedroń, Adrian Zandberg czy Janusz Korwin-Mikke od powyborczego poniedziałku pracują już w nowej kampanii. Kandydata PO poznamy najwcześniej po styczniowym kongresie, gdyż trudno oczekiwać tak istotnych decyzji w obliczu możliwej zmiany partyjnego przywództwa.

Spoza układów

Wszystko to nie znaczy jednak, że Platforma musi ostatecznie zniknąć z polityki. Przy efektywnym zarządzaniu nieuchronną zmianą wewnętrzną oraz jednoznacznym zdefiniowaniu priorytetów programowych, może znaleźć na scenie podobne miejsce jak niewielkie, centrowo-liberalne partie Europy Zachodniej. Jednocześnie historia zatoczyłaby koło, powodując powrót na miejsce zajmowane kiedyś przez protoplastki PO – Unię Demokratyczną i Unię Wolności.

Aby tak się jednak mogło stać, warunkiem sine qua non jest wystawienie w wyborach prezydenckich takiego kandydata, który spełni łącznie dwa kryteria. Po pierwsze, zerwie z obrazem partii układów i kolesi, której personifikacjami są Sławomir Neumann i Stanisław Gawłowski. Takim kandydatem nie może być nikt z partyjnego establishmentu. Po drugie, kandydat ten musi wejść do drugiej tury wyborów lub w przypadku jej braku uzyskać znacząco lepszy wynik niż kandydaci pozostałych partii opozycyjnych. I ten drugi warunek wydaje się być z obecnej perspektywy zdecydowanie trudniejszy do spełnienia.

Dr hab. Waldemar Wojtasik jest politologiem, wykładowcą Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach

Jedna z definicji demokracji określa ją jako system, w którym partie przegrywają wybory. Dla PO wynik październikowych wyborów parlamentarnych jest porażką, rozumianą bardziej w kategoriach wyczerpywania się jej użyteczności w systemie partyjnym niż przegranej, która stanowiłaby początek dla nowego otwarcia. Centrowo-liberalna partia z ok. 40-proc. poparciem wyborczym, jaką była PO w latach 2007–2011, jest w warunkach europejskich ewenementem, gdyż takie formacje średnio uzyskują ok. 10 proc. głosów i nie pełnią funkcji ugrupowań dominujących.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Polityka
Nieoficjalnie: Znamy "jedynki" KO w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Są ministrowie
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?
Polityka
Śmiszek: Hyc z rządu do PE? W Brukseli też się ciężko pracuje
Polityka
Szymon Hołownia kontra Julia Przyłębska. "Nie wykonam postanowienia TK"
Polityka
Marta Lempart: Trzecia Droga nie jest demokratycznym ugrupowaniem
Polityka
Sławomir Mentzen: Broń atomowa w Polsce? Nic nie daje. Mamy inny problem