E-platformy łączące kierowców z pasażerami za pomocą aplikacji w smartfonie miały być flagowym przykładem tzw. sharing economy, czyli gospodarki współdzielenia. Miało być pięknie – jak w utopijnej hybrydzie kapitalizmu z komunizmem, bo choć mamy tu własność, to dzielimy się nią z innymi, ale z korzyścią finansową i dla siebie, i dla operatora.

Dość szybko okazało się, że nawet w tym wydaniu komunistyczny ideał się nie sprawdza: coś, co miało być współdzieleniem, stało się modelem biznesowym dla dyskontowych usług przewozu osób. Powstały całe floty aut „współdzielonych" z kierowcami pracownikami. Na portalach rekrutacyjnych pojawiły się ogłoszenia zachęcające, by zacząć pracę jako kierowca Ubera lub Bolta „bez konieczności prowadzenia własnej działalności gospodarczej", czyli działając w ramach ogłaszającej się firmy, z zarobkami rzędu 3–6 tys. zł.

Z modelu współdzielenia została jednak najważniejsza dla użytkownika zaleta – atrakcyjna cena, z reguły sporo niższa niż w tradycyjnych korporacjach taksówkarskich. E-platformom i aplikacjom, które w dużych miastach wywołały boom na przewozy osobowe, jako użytkownicy sporo zawdzięczamy. Chwalą je młodzi i starsi, którzy wcześniej tylko przy wielkiej okazji pozwalali sobie na taksówkę. Tyle że, jak było do przewidzenia, boom ten wywołał ostrą reakcję firm taksówkarskich, które przez lata żyły jak pączki w maśle, a tu konkurencja zaczęła podbierać im klientów i kierowców. I miały trochę racji, bo faktycznie obciążało je więcej obowiązków podatkowo-regulacyjnych.

Wprowadzenie obowiązkowych licencji dla kierowców z aplikacji wydawać się więc może dobrym kompromisem, choć na pewno w pełni nie zadowoli żadnej ze stron, a jeszcze mniej użytkowników. Zyskają kierowcy z licencją, którzy przez jakiś czas jeszcze bardziej będą się mogli poczuć panami rynku pracy. Konkurencja między firmami wymusi zapewne podwyżkę ich stawek, tym bardziej że nowy wymóg ograniczy dostępność kierowców z Ukrainy. Większość Ukraińców przyjeżdża do nas do sezonowych prac na góra sześć miesięcy, bo tyle w ciągu roku mogą pracować bez zezwolenia na zatrudnienie i pobyt. Dla nich konieczność uzyskania licencji może być sporym wyzwaniem.

Kto najbardziej ucierpi? Pan, pani – my wszyscy, którzy przyzwyczailiśmy się do niedrogiej podwózki. No i ci, którzy faktycznie wcielali w życie ideę ekonomii współdzielenia, podwożąc kogoś po drodze albo dorabiając sobie w wolne popołudnie. Oni raczej nie zdecydują się na licencję. No cóż, może wrócą do czasów swoich rodziców, gdy nie było sharing economy, ale przejazdy „na łebka".