Jednocześnie Polacy muszą więcej oszczędzać, jeśli nie chcą na emeryturze żyć w nędzy. Więc interes zwykłego człowieka i interes całej gospodarki są tu na dłuższą metę spójne.

Na temat programu PPK mogę wylać całą beczkę miodu, dodając do niej jednak nieco dziegciu. Zacznę od beczki miodu: program rzeczywiście zachęca do dodatkowych, prawdziwych oszczędności – a nie do nieco fikcyjnego wzrostu oszczędności prywatnych pokrywanego wzrostem zadłużenia państwa, jak to było w OFE. Zgromadzone środki mają od początku charakter prywatny, więc nie mogą być w majestacie prawa przez państwo przejęte (w OFE mieliśmy do czynienia tylko z iluzją prywatności, w którą ludzie chętnie, acz naiwnie uwierzyli). Powinny być inwestowane w rozwój gospodarczy, a nie w obligacje rządowe. A stworzony mechanizm zawiera elementy wyraźnej finansowej zachęty – dopłaty ze strony państwa, a także dokładanie się do funduszu przez pracodawców.

I jeszcze jedno – program jest dobrowolny, ale tak skonstruowany, żeby ludzi nieco przymusić do podjęcia decyzji o uczestnictwie. Budzi to kontrowersje, a nie powinno. Bo ostatnią nagrodę Nobla z ekonomii przyznano Richardowi Thalerowi właśnie za wykazanie tego, że czasem ludziom trzeba pomóc podjąć korzystną dla nich decyzję. Bo choć niby wiedzą, że powinni oszczędzać na emerytury, ulegają czyhającym w sklepach pokusom i zamiast oszczędzać, wydają wszystkie pieniądze. A na starość są w kłopotach.

A łyżki dziegciu? Są dwie. Pierwsza to stosunkowo niewielka wobec potrzeb skala programu. Reklamując PPK, rząd epatuje ludzi kwotą ponad 70 tys. zł kapitału emerytalnego, który mógłby uzbierać zarabiający przeciętną płacę Polak. Dyskretnie nie wspomina jednak o tym, że w przypadku dożywotniej emerytury (a tylko taka ma sens) oznacza to zaledwie 300 zł miesięcznej wypłaty. Boję się więc powtórki z OFE: ludzi przekonanych, że dzięki PPK mają zapewnione emerytury na Karaibach, i w związku z tym nieodkładających nic więcej.

Jest jednak problem poważniejszy. Do ludzi trafia argument, że kapitału zgromadzonego w PPK nikt im nie skonfiskuje. Ale rzecz również w pytaniu, czy zostanie on efektywnie zainwestowany. W swoim obecnym kształcie program zapewnia bardzo silny wpływ państwa na to, jak oszczędności emerytalne będą wykorzystane. A co, jeśli np. za rok–dwa politycy wpadną na pomysł, by wydać pieniądze na „inwestycje" w celu podtrzymania przy życiu kopalń, bankrutujących stoczni albo na budowę polskiej stacji kosmicznej czy przygotowania do lotu na Marsa? Wtedy się okaże, że zgromadzony kapitał można stracić nie tylko poprzez konfiskatę.