Tak źle na naszym rynku pracy jeszcze nie było – niedawno mówił Detlef Scheele, szef niemieckiej agencji ds. pracy. Dowodem jest liczba osób objętych tzw. pracą skróconą – w najbliższej przyszłości może przekroczyć 10 mln. W szczycie kryzysu z lat 2008–2009 objęto nią 3,3 mln osób.
100 lat doświadczeń
Narzędzie to sprawdziło się w niemieckiej polityce gospodarczej. Po raz pierwszy zostało zastosowane w czasach ostatniego cesarza Niemiec, ponad sto lat temu. Sprowadza się to do przejściowego ograniczenia czasu pracy części załogi. Za nieprzepracowane godziny przysługuje ekwiwalent. Jego wysokość jest różna w różnych landach, najczęściej proporcjonalna do świadczeń z tytułu bezrobocia.
Wśród niemieckich analityków panuje przekonanie, że nawet w czasie pandemii liczna osób korzystających z tego dobrodziejstwa nie będzie dwucyfrowa. Jak się wydaje, ostrożni niemieccy przedsiębiorcy przesadzili, zgłaszając zapotrzebowanie na rekordowe dofinansowanie pracy skróconej nawet w branżach, w które kryzys uderzył słabiej. Można to tłumaczyć obawą o utratę sprawdzonych pracowników, którzy musieliby pójść na bezrobocie i nie ma gwarancji, że wróciliby po recesji. Niemieccy pracodawcy wiedzą, ile wart jest zaangażowany pracownik, identyfikujący się z firmą, i ile kosztuje wdrożenie do pracy następcy.
Trudna sytuacja jest w handlu, usługach personalnych, przemyśle metalowym i elektrotechnicznym. W najbardziej poszkodowanej branży – gastronomii, pracą skróconą objęto dziewięciu na dziesięciu zatrudnionych.
Niemieccy decydenci zdecydowali się na nowatorskie rozwiązania. Federalny minister pracy Hubertus Heil wyraził przekonanie, że choć wszyscy zatrudnieni w ramach pracy skróconej utrzymają ten status przez rok, to będą i tacy, którzy będą to robić dłużej. Dlatego uznał za celową podwyżkę świadczenia, by chronić pracowników przed nadmiernym spadkiem dochodów. Tym bardziej że – jak dodał minister – ważne jest zagwarantowanie siły nabywczej i popytu na rynku.