Publicznie deklarowane przez rząd zaciskanie pasa nie idzie jednak w parze z rzeczywistymi skutkami reformy. Już teraz wiadomo, że odchudzanie najbardziej rozbuchanego kadrowo rządu III RP skończy się tak, że część zwalnianych wiceministrów zachowa swoje stanowiska jako pełnomocnicy. Inni, którzy faktycznie odejdą, już niedługo dostaną lukratywne stołki w zarządach i radach nadzorczych publicznych spółek, gdzie trudniej będzie skontrolować ich zarobki. Z kolei ci, którzy zostaną, zmienią status zatrudnienia z najwyższych stanowisk w administracji państwowej na urzędników służby cywilnej. A urzędnicy już obecnie mogą zarabiać więcej niż ministrowie. Poza podstawowym wynagrodzeniem mają oni prawo do tylu różnych dodatków, trzynastek i nagród, że nawet z przeciętnej pensji robią one tłuste kwoty do wypłaty.

Do zamknięcia tego wydania „Rzeczpospolitej" rząd nie opublikował projektu zawierającego szczegóły zapowiadanych zmian. Na stronie Rządowego Centrum Legislacji widnieje tylko tytuł nowelizacji, do którego nie są dołączone żadne dokumenty. Trudno więc powiedzieć, czy znajdzie się w nich próba ograniczenia wynagrodzeń na najwyższych stanowiskach urzędniczych. Raczej powinna, bo inaczej okaże się, że zamiast oszczędności zostanie w ten sposób zrealizowany sondowany ostatnio przez rząd postulat podwyżek dla ministrów i ich zastępców. To jednak nie najlepsza informacja dla urzędników, którzy od 2009 r. nie dostali z budżetu ani grosza więcej, podwyżki finansują więc z pensji zwalnianych pracowników.

W zasadzie te szczegóły nie mają jednak żadnego znaczenia. Jak wynika z informacji zaprezentowanej w planie prac legislacyjnych Rady Ministrów, te zmiany wejdą w życie dopiero po 18 miesiącach od ich publikacji w Dzienniku Ustaw. Czyli już po wyborach parlamentarnych. W ten sposób problem przejmie nowa ekipa, która po wyborach będzie urządzała Polskę na swoją modłę. ©?