Niestety, przy tym stopniu zacietrzewienia i eskalacji nienawiści, jaki występuje w Polsce, nikogo już nic nie dziwi. Wciąż jednak są zjawiska, które mnie osobiście wydają się nieco zaskakujące i kompletnie bezsensowne. I do nich należą rozmaite gesty i oświadczenia artystów nielubiących obecnej władzy. Niech sobie mają poglądy, jakie chcą, ale co ma do tego ich twórczość?
A oto dwa przykłady dosłownie z ostatnich dni. Kandydat PiS na burmistrza mazowieckiego Różana zaśpiewał na wiecu piosenkę Budki Suflera „Piąty bieg”. Po czym jeden z członków zespołu zażądał od niego przeprosin na łamach prasy, w których jasno zostanie powiedziane, że grupa nie wyraziła na to zgody.
Historia numer dwa: znany kompozytor Zbigniew Preisner miał odebrać w Izraelu nagrodę za całokształt twórczości z rąk ambasadora Rzeczypospolitej. Nie odebrał, bo za pośrednictwem menedżerki poinformował, że nie życzy sobie kontaktów z przedstawicielami obecnej władzy. W efekcie z finansowania koncertu wycofał się też Instytut Polski w Tel Awiwie.
O obu tych historiach co nieco informowano, ale można było odnieść wrażenie, że obie te sytuacje nikogo nie zdziwiły. A powinny.
Bo przecież chodzi tu o rzecz bardzo ważną. O to, do kogo należy twórczość artysty. Czy do niego samego, czy może do wszystkich (w tym wypadku wszystkich Polaków). Czy jeśli artysta kogoś – PiS-owców, blondynów albo Murzynów – nie lubi, ma prawo zabronić mu słuchania czy śpiewania swoich kompozycji? Czytania książek? Oglądania filmów? Nie wydaje mi się.