Po operę, którą Ignacy Jan Paderewski komponował przez dziewięć lat w przerwach między licznymi występami jako rozchwytywany pianista, polskie teatry od dawna sięgają mniej więcej raz na dekadę lub jeszcze rzadziej. I oto w najbliższych dwóch miesiącach odbędą się trzy premiery „Manru". W ten piątek – w Operze Narodowej, w listopadzie – szykuje spektakl Opera Krakowska, w grudniu – Teatr Wielki w Poznaniu.
W tym zmasowanym zainteresowaniu „Manru" można się doszukiwać rocznicowego koniunkturalizmu. Paderewski odegrał istotną rolę w przywróceniu Polski na mapę świata przed 100 laty. Jego przyjazd do Poznania w grudniu 1918 roku dał asumpt do wybuchu powstania wielkopolskiego, więc data obecnej premiery w tym mieście nie jest przypadkowa.
Tłumaczenie nagłego zainteresowania „Manru" faktem, że hasło „Niepodległa" obowiązuje we wszystkich instytucjach, byłoby zbytnim uproszczeniem.
Przywrócona wartość
– Niedawno redaktor naczelny brytyjskiego miesięcznika „Opera", wybitny krytyk John Allison zapytał mnie, czy wierzę w sukces „Manru" – mówi Waldemar Dąbrowski, dyrektor Opery Narodowej. – Powiedziałem bez wahania, że gdybym nie był przekonany o wyjątkowej wartości muzycznej tego dzieła, nigdy nie zdecydowałbym się na jego wystawienie.
W podobny sposób wypowiada się Marek Weiss, reżyser obecnej warszawskiej inscenizacji: