Amir ElSaffar urodził się w Ameryce, jest synem naukowca, imigranta z Iraku. Po studiach muzycznych w Ameryce, Amir poleciał do Bagdadu by poznać tradycyjną muzykę arabską makam. Odtąd oryginalne mikrotonowe interwały i związane z nimi arabskie wzorce melodyczne charakteryzują twórczość tego trębacza i wirtuoza instrumentu santur, podobnego do naszych cymbałów.
Zapowiadając koncert w Sali Czerwonej Narodowego Forum Muzyki dyrektor artystyczny festiwalu Jazztopad Piotr Turkiewicz podkreślił, że już cztery lata temu umawiał się z artystą na występ we Wrocławiu. Warto było czekać. Dzieło napisane na kwartet smyczkowy, kontrabas, klarnet, trąbkę i głos miało tu swą prapremierę. – My też będziemy słyszeć je po raz pierwszy – zażartował kompozytor. Wykonanie powierzył klarneciście Wacławowi Zimplowi, kontrabasiście Ksaweremu Wójcińskiemu i Lutosławski Quartet. Sam zagrał na trąbce, śpiewał i dyrygował zespołem.
Amir ElSaffar połączył nie tylko Wschód z Zachodem, ale i trzy muzyczne światy: estetykę europejskiej klasyki, amerykańską jazzową improwizację i egzotyczne arabskie melodie. Co ciekawe, kompozycja była najbardziej skomplikowana w sferze rytmów. Gdyby nie udział Wójcińskiego i Zimpla, trudno byłoby uchwycić jazzowy puls. Momentami żałowałem, że kontrabas nie jest lepiej nagłośniony, by mocniej zabrzmiał na tle smyczków. Myślę, że w kolejnych wykonaniach kompozytor powinien dać jazzmanom więcej swobody w interpretacji dzieła.
W drugiej części festiwalowego wieczoru wystąpił włoski kwartet Roots Magic. Jeśli ktoś myślał, że pod niebem Italii powstają tylko miłe dla ucha melodie, musiał zrewidować ten pogląd. Włosi sięgnęli do korzeni amerykańskiego bluesa cytując na swój sposób kompozycje zapomnianego Charleya Pattona, odbyli z nim podróż do Chicago, gdzie odnaleźli utwór Roscoe Mitchella z Art Ensemble of Chicago by wreszcie zagrać kompozycję Ornetta’a Colemana „A Girl Named Rainbow”. Z tego jasno wynikało, że Włosi najlepiej czują się w konwencji free-jazzu.
Ich lider perkusista Fabrizio Spera zacytował saksofonistę Colemana Hawkinsa, który usłyszawszy po raz pierwszy Ornette’a Colemana miał powiedzieć, że klarnecista Pee Wee Russell zawsze tak grał.