Ale praktycznie jest gwarancja, że dolecimy na czas, a rejs nie zostanie odwołany. No i w ten sposób ludzie, których na to stać unikają tłoku na lotniskach i zagrożenia zarażenia się COVID-19.
Bloomberg zebrał opowiadania pilotów i pracowników pokładu linii lotniczej zajmującej się wynajmowaniem samolotów. Kto nimi lata? Gwiazdy filmu, sportu, biznesmeni, którzy nie mają własnych maszyn, ale także osoby zamożne, które nawet normalnie poleciałyby zwyczajną linią lotniczą, ale mają coś nadzwyczajnego do przewiezienia.
Maska tlenowa dla pilota
Dziennikarz Bloomberga dołączył do załogi amerykańskiego JetSuite i przelatał z nimi tydzień. Co go najbardziej zdziwiło? Że seks na pokładzie nie jest niczym nadzwyczajnym. Że piloci muszą zakładać maski tlenowe, kiedy stewardesa smaży steki, bo cały dym idzie do kokpitu. I to w jakim stanie zostawia kabinę większość pasażerów. Oraz oczywiście zwierzęta na pokładzie. Takie, jak chociażby serwal, który nie mógł lecieć rejsowym lotem, bo nie było takiej klatki, w której mógłby rozprostować nogi. Trafił się również pies, którego właściciele zapłacili 175 tys. za lot Gulfstreamem G450. Leciał razem ze swoją nianią. Jego właściciele polecieli pierwszą klasą British Airways. Do często latających pasażerów JetSuite zalicza się pies rasy golden retriever, który nie może podróżować pod pokładem, bo strasznie się boi podróży lotniczych i uspokaja go jedynie, kiedy może położyć łapę na kolanie swojej właścicielki. Wyjątkowym pasażerem był też kot, który leciał przez Pacyfik do Korei do specjalisty od klonowania. Kilka miesięcy później, takim samym lotem, tyle że w odwrotnym kierunku, podróżowały kocięta wyglądające identycznie, jak ich bura matka.
Wnętrze luksusowego samolotu saudyjskiego księcia Al-Walida ibn Talala
Największym wyzwaniem w transporcie zwierząt była dla załogi JetSuite podróż rodziny, która przemieszczała się z Zachodniego Wybrzeża USA na Hawaje i wiozła ze sobą cały zwierzyniec: 15 kotów, 8 psów, 5 papug i 6 fretek. Kiedy indziej leciał szczur Bob The Rat. Szczurek zazwyczaj podróżował razem ze swoją właścicielką albo siedząc jej na ramieniu, bądź w koszyku z jej ubraniami. Raz nie mogła go wziąć ze sobą na pokład, zostawiła Boba w domu z weterynarzem jako opiekunem, który co godzinę przysyłał zdjęcie szczurka. Na ostatnim nie wyglądał najlepiej. I rzeczywiście zdechł. Właścicielka Boba wymogła na załodze, żeby na płycie lotniska, po wylądowaniu czekał na nią nowy Bob. I czekał.