Steve Dickson jest pilotem, latał w Delta Airlines na boeingach 737. Nie zamierza jednak wsiadać do tego samolotu. Testy wykona na symulatorze lotów. Nie ukrywa jednak, że ta maszyna nie jest jeszcze gotowa do certyfikacji i FAA nie zapoznał się ze wszystkimi zmianami, jakie zostały wprowadzone po dwóch katastrofach MAXów - 29 października 2018 i 10 marca 2019. Łącznie zginęło w nich 346 osób.
Czytaj także: Boeing nie lata, Rosjanie tracą
Prezes FAA przyznał jednocześnie, że kierowana przez niego agencja nie ma żadnego kalendarza powrotu MAXów do latania z pasażerami. — Liczy się bezpieczeństwo, więc nie możemy sobie wyznaczać jakichkolwiek terminów — mówił Dickson w wywiadzie dla CNBC. Zapytany, jak zareagował na informację, że odpowiednicy FAA z Kanady i Europy zamierzają certyfikować powracające MAXy samodzielnie, a nie wspólnie z agencją kierowaną przez niego, odpowiedział, że nie ma nic niezwykłego w tym, że tym razem praca FAA zostanie sprawdzona.
Główną zmianę w maszynach powracających do normalnych operacji miało być całkowite przeprogramowanie systemu kontroli lotów MCAS. W nowym oprogramowaniu piloci mają mieć zdolność kontroli trajektorii lotu, a prędkość maszyny będzie odczytywana na podstawie obydwu czujników umieszczonych z boku kabiny pilotów. Nie było to możliwe w przypadku obu katastrof.
W samych Stanach Zjednoczonych już nie tylko FAA sprawdza Boeinga. Niedociągnięcia, jakie wychodziły na jaw przy okazji śledztwa w sprawie przyczyn obu katastrof spowodowały, że cała sprawa stała się bardzo polityczna. Boeinga początkowo próbował bronić Donald Trump sugerując, że do pilotowania B737 MAX potrzebne są wybitne umiejętności i sugerował, że nie posiadali ich ani indonezyjscy, ani etiopscy piloci. Szybko jednak zaprzestał tej retoryki, a sprawą zainteresowali się senatorowie i kongresmeni.