Krakowska dziennikarka Maria Wilczek-Krupa już poprzednią książką o Wojciechu Kilarze pokazała, że potrafi pisać o muzyce w sposób ciekawy nawet dla laika. Kreślone przez nią portrety twórców nie mają pomnikowego charakteru. Wielkość łączy się z przyziemnymi drobnostkami, twórczy geniusz z przyjemnościami lub kłopotami codziennego życia.
Ta pisarska metoda doskonale sprawdziła się także w przypadku Henryka Mikołaja Góreckiego, twórcy najsłynniejszej polskiej kompozycji XX w. – III Symfonii, słuchanej przez melomanów i kierowców TIR-ów jadących po bezdrożach Ameryki. A jednocześnie to człowiek, który zaciekle bronił swej prywatności, zatem dla wielu fanów pozostał postacią tajemniczą.
W jego życiu tragedie mieszały się ze szczęściem, upór i walka ze światową sławą. Potrafił gwałtownie zrywać wieloletnie przyjaźnie, by równie niespodziewanie do nich wracać. A przywołana w książce scena uścisku dłoni na łożu śmierci z Krzysztofem Pendereckim, z którym przez lata się unikali, jest przejmująca.
Wydawało mi się, że od dawna wiele wiem o Góreckim. Autorka książki uświadomiła, że byłem w błędzie, odkrywając cechy oraz wydarzenia istotne dla pełnego portretu kompozytora.
Był jak XX-wieczny Janko Muzykant, wbrew wszystkim i wszystkiemu postanowił poświęcić się muzyce. Ojciec i macocha nie pozwolili mu dotykać pianina matki (zmarła, gdy Henio miał dwa lata), w końcu zgodzili się na lekcje gry na skrzypkach u miejscowego grajka w Rydułtowach.