„Być świetnym kucharzem to jedno; być porządnym pisarzem kulinarnym to co innego i opiera się – tak jak powieściopisarstwo – na pełnym polotu zrozumieniu czytelnika i precyzji w formułowaniu myśli. Wbrew sentymentalnym wyobrażeniom większość ludzi nie nosi w sobie powieści; a większość szefów kuchni nie nosi w sobie książki kucharskiej. Czemu słowo w przepisie miałoby być mniej ważne niż słowo w powieści? Jedno może okazać się niestrawne dla żołądka, drugie – dla umysłu".
Tak pisze Barnes w zbiorze felietonów-esejów skrzących się erudycją i dowcipem. Twierdzi, że choć obecnie „gotuje z entuzjazmem i przyjemnością, brak mu poczucia wolności i wyobraźni". Ale też „jak z seksem, polityką i religią, tak i z gotowaniem: kiedy sam zacząłem badać temat, było już za późno, żeby zwrócić się do rodziców".
Dlatego właśnie Barnes potrzebuje precyzyjnych wskazówek, ale nie dajmy się nabrać, że uważa się w związku z tym za dyletanta w sprawach kulinarnych. Przywołuje kuchenne biblie, zwierzając się ze sposobów obcowania z nimi, bo nie jest on wcale taki oczywisty. Rozważa miary, bo cóż znaczą stwierdzenia: średnia cebula, kawałek, porcja, kapka, a nawet szklanka?...
Jedna z zasad głosi: „jeśli nie sprecyzowano ilości jakiegoś składnika, należy dodać dużo tego, co się lubi, trochę tego, co się trochę lubi, trochę tego, za czym się mniej przepada, a w ogóle nie dodawać tego, co nam nie podchodzi". Wie, co mówi, i płynnie przechodzi do porad w sprawie kompletowania literatury kulinarnej, by stać się niemal niepostrzeżenie instruktorem pisania książek kucharskich!
Dla tych, którym wyczyny kuchenne i erudycja Barnesa stają się przeszkodami torującymi drogę do własnych kulinarnych odkryć, pisarz ma radę: „są dania, które zawsze najlepiej jeść w restauracjach, choćby wersja podana w książce kucharskiej wydawała się nie wiem jak kusząca".