Babcia jak bagaż, szpital jak przechowalnia

Porzucony na Boże Narodzenie w szpitalu nie skarży się na rodzinę. Chowa się w sobie albo wyładowuje frustrację na personelu. A potem czeka, aż córka czy wnuk wrócą z sylwestra w Zakopanem.

Aktualizacja: 23.12.2018 10:31 Publikacja: 22.12.2018 23:01

Babcia jak bagaż, szpital jak przechowalnia

Foto: shutterstock

Wtorek 18 grudnia. Na liczniku szpitalnego oddziału ratunkowego, czyli SOR-u, szpitala klinicznego na północy Polski są już cztery babcie i jeden dziadek, w tym tylko dwoje przyjętych na oddział. Niezły wynik, jeśli liczyć determinację i przygotowanie przeciwnika, w tym przypadku rodzin, które zrobią wiele, by na święta oddać staruszka do szpitala. Do Wigilii drużynie SOR-u statystycznie przyjdzie się bronić jeszcze dziesięć razy, przy czym bliżej świąt rodziny przestaną bawić się w subtelności, a szef dyżuru na internie – przebierać w słowach.

Dla Mateusza, rezydenta medycyny ratunkowej, pierwszy w jego karierze sezon na babki świąteczne zaczął się w trzecim tygodniu grudnia. Rodzina, taka z pretensjami, najpierw straszyła skargą za zbyt długie oczekiwanie, potem chciała zwalniać personel, łącznie z ordynatorem, a następnie wyraziła oburzenie, że prosi się ją o pomoc w rozbieraniu babci. – W oczach wnuczki widziałem strach i rodzaj obrzydzenia starym, nie najświeższym ciałem, którego pewnie nigdy nie widziała bez ubrania. Domyśliłem się, że babcię Helenę odwiedziła pierwszy raz od Wielkanocy i postanowiła w trzy godziny rozwiązać wszystkie jej problemy – opowiada Mateusz.

Wnuczka oblała test czterech pytań, który pozwala personelowi SOR-u na północy Polski w ciągu pięciu minut zdemaskować bliskich osoby zaniedbanej. Nie wiedziała: jak często bierze leki, czy wychodzi na spacery, czy je regularnie i kiedy ostatnio była u lekarza. Nie potrafiła też wyjaśnić, czy odwodnienie to skutek przedawkowania leków, czy tego, że przez trzy ostatnie dni nikt nie podał Helenie nawet szklanki herbaty, a kiedy kilka godzin i trzy kroplówki później Mateusz szukał jej na korytarzu, była już w drodze do stolicy, zbyt zajęta, by przyjechać po babcię. Ponieważ pierworodny pacjentki nie odbierał, a jego brat stwierdził, że to nie jego problem, szef dyżuru orzekł: „klasyka", i babcię Helenę należy uznać za pierwszą tegoroczną świąteczną babkę. Wkurzony szef interny spiorunował Mateusza wzrokiem i mruknął, że skoro pierwsza w tym roku świąteczna babka jest „wysuszona", to druga na pewno będzie „mokra". Tzn. z zastojem nad płucami, typowym dla pacjentów z niewydolnością serca, którzy przez trzy dni zapomną o przyjmowanych przewlekle lekach na odwodnienie i trafią na SOR z powodu duszności, nierzadko mocno obrzęknięci.

– Przywożą spuchniętą babcię i mówią, że nie wiedzą, co się dzieje, podczas gdy na kilka dni wcześniej odstawili jej leki. Starszy człowiek często nie odczuwa pragnienia, a bywa, że i głodu, i jeśli nie przypomni mu się, że trzeba pić, gotów sam się odwodnić. A rodzina, która zaplanowała wyjazd albo po prostu przez kilka tygodni chce oszczędzić na jedzeniu, bezradnie rozkłada ręce – tłumaczy lekarz z ponad 20-letnim stażem na oddziałach wewnętrznych śląskich szpitali.

Odwodnić? Nic prostszego

Jak doprowadzić starszą osobę do stanu, w którym konieczna jest hospitalizacja? – Nie trzeba się bardzo wysilić. Wystarczy przez cały dzień nie dać pić. Starszy człowiek odwodni się i siądzie funkcja nerek. Albo wzrośnie gęstość i krzepliwość krwi, powstanie skrzep i dojdzie do udaru – mówi Marcin Pakulski, pulmonolog, który wiele lat przepracował na internie, a następnych kilka kierował dużym miejskim szpitalem. – Można też nie podać leków na arytmię.

W dużym szpitalu w Łodzi nazywają to „osuszaniem babci". Odwodnienie powoduje, że pacjent „zwiduje" albo „podmajacza" i żaden psychiatra nie odeśle go do domu bez kroplówki i obserwacji. Co wtedy robi lekarz? Podłącza płyn wieloelektrolitowy, licząc, że za kilka godzin parametry poprawią się na tyle, by wypisać babcię na święta do domu. Leży więc, bidna, między pijanym bezdomnym z otwartym złamaniem kostki a czterdziestolatką z bólem migrenowym i czeka, nie zawsze świadoma, co się wokół niej dzieje. Jeżeli przed wieczorem dojdzie do siebie, woła się rodzinę. Tyle że ta często już wie, co robić. Nagle okazuje się, że wczoraj babcia się przewróciła i potem długo nie wiedziała, jak się nazywa, albo że po tym upadku nie mogła ruszać połową ciała, a przy próbach chodzenia zataczała się raz w lewo, raz w prawo. Rodziny szybko uczą się objawów, a internet tylko im w tym pomaga.

Jeśli rodzina jest wyjątkowo bezczelna, a dziadek czy babcia to już piąty taki przypadek w tygodniu, komuś zawsze puszczą nerwy. Nie jest jak na filmie. Grubsze słowa nie lecą, nie dochodzi do rękoczynów. Ale szef dyżuru potrafi takiemu synowi, wnuczce czy córce wygarnąć, że babcię traktuje jak bagaż, a szpital jak przechowalnię. A jeżeli nadal nie rozumie i, nie daj Boże, odpowie niegrzecznie, żeby lekarz nie p... – no, nie opowiadał głupot, pojedzie kodeksem rodzinnym i opiekuńczym, który nakłada na zstępnych, czyli dzieci i wnuki, obowiązek dostarczenia środków utrzymania dla wstępnych, czyli rodziców i dziadków. I że stosowne wyroki Sądu Najwyższego nie pozostawiają wątpliwości, kto się powinien zająć schorowanym rodzicem.

Tylko że wtedy większość rodzin jeszcze bardziej idzie w zaparte. Straszy skargą do dyrektora i oskarżeniem o nieudzielenie pomocy. Przy czym im bardziej obojętna była wobec potrzeb dziadka, tym głośniej piekli się na korytarzu, tak by cała poczekalnia wiedziała, jakie tu pracują bezduszne konowały. Dziadek czy babcia zostają w szpitalu, a awanturująca się rodzina często już się więcej nie pojawia, tłumacząc się pewnie sama przed sobą, że dla zdrowia psychicznego lepiej unikać lekarskiego chamstwa i o stan chorego dowiadywać się telefonicznie, zwykle już po powrocie z urlopu.

A pacjent? Nawet jeśli wie, co się dzieje, udaje, że wszystko jest w porządku. Usprawiedliwia zabieganą córkę czy wnuka, pogrąża się w chorobie. – Ale najczęściej nie mówi nic. To pokolenie uważa, że nie wypada się skarżyć i wtajemniczać obcych w sytuację w rodzinie. Frustrację może wyładować na personelu, nigdy jednak na porzucających go bliskich – mówi Dorota Gałczyńska-Zych, lekarka, dyrektor stołecznego Szpitala Bielańskiego.

Personel nawet specjalnie się nie dziwi człowiekowi, który zostaje sam w świątecznie wyludnionym szpitalu. Wśród przypadków nagłych, pojękujących woreczków żółciowych czy stanów przedzawałowych, zwykle otoczonych zmartwioną rodziną, czuje coraz większą niemoc. Z nudów cały dzień śpi, a wieczorem jest pobudzony. – Odwraca mu się rytm dobowy, z czym personel walczy za pomocą środków nasennych, często nasilając objawy chorób, o jakich ani lekarz, ani nawet sam chory nie mieli pojęcia, ale przecież w wieku 80, 90 lat nikt nie jest zdrowy. Jeśli przyjąć, że statystycznie co dziesiąty pacjent pada ofiarą błędów medycznych albo zdarzeń niepożądanych, można śmiało przewidzieć, że spora część takich świątecznych babek czy dziadków padnie ofiarą opornych na antybiotyki zakażeń szpitalnych, które dla osłabionego organizmu często okazują się śmiertelne. Ale zagrożenie stanowi już sama infrastruktura szpitalna – upadek z nie zawsze zabezpieczonego łóżka często kończy się złamaniem szyjki kości udowej i wielomiesięcznym unieruchomieniem. A nawet inwalidztwem – wylicza Marcin Pakulski.

Z czym wiąże się złamanie szyjki kości udowej u 90-latki Mateusz widział na stażu w dużym szpitalu urazowym. Siwa, chudziusieńka pacjentka w łóżku zabezpieczonym siatką, przez którą wyciągała do niego cienką rękę, to najgorszy obraz ludzkiego upodlenia, jaki widział w karierze. – Leżała tygodniami, zupełnie sama i bez kontaktu z otoczeniem. Codziennie coraz bardziej zapadały jej się oczy i coraz bardziej gasły. Rodzina wpadała raz na tydzień i szybko wychodziła, nie mogąc nawiązać kontaktu. Gdy proponowaliśmy, by wzięli ją do domu, słyszeliśmy, że na tym etapie wszystkie potrzeby babci jest w stanie zaspokoić tylko szpital. W końcu dostała zakażenia i wypisali ją na inny oddział – wspomina.

W domu bezpieczniej

Przeświadczenie, że szpital rozwiąże wszystkie problemy, jest powszechne. Dyrektor Szpitala Bielańskiego Dorota Gałczyńska-Zych opowiada, że wśród telefonów „z polecenia" dominują prośby o zatrzymanie w szpitalu. Znajomi lub osoby prominentne tłumaczą, że nie mają warunków, by zająć się w domu ojcem czy matką i sugerują, by jeszcze przez kilka dni ich w tym wyręczyć. Tłumaczą, że ich bliskim należy się przecież najlepsza opieka, a gdzie będzie bezpieczniej niż w placówce służby zdrowia, z 24-godzinną opieką pielęgniarską, defibrylatorami i lekarzami medycyny ratunkowej. – Tymczasem badania dowiodły, że starszy człowiek najlepiej czuje się we własnym domu, którego przestrzeń ma na tyle oswojoną, że nawet przy kłopotach ze wzrokiem wie, jak się po niej poruszać. Trafi do kuchni i łazienki, a przede wszystkim czuje się pewnie. Wyrwany z tego bezpiecznego świata odczuwa stres, który nasila objawy choroby – tłumaczy Gałczyńska-Zych.

Specjaliści już wiedzą, że starszy człowiek nie zawsze ze szpitala wychodzi zdrowszy. Jeśli jego stan jest dobry, a rodzina jest w stanie dopilnować, by jadł, pił i przyjmował leki, lepiej mu będzie w domu. Udowodniono, że pobyt u siebie, w znanym środowisku, potrafi poprawić rokowania nawet w poważnych stanach, np. po udarze. Wystarczy, by między oddziałem neurologii a ośrodkiem rehabilitacyjnym spędził w domu przynajmniej jeden dzień, a długookresowe wyniki są lepsze niż u pozostawionych wyłącznie systemowi ochrony zdrowia. Poza tym szpital to najdroższy hotel w mieście, w którym sam pobyt, bez procedur medycznych i konsultacji specjalistów, kosztuje 400–500 zł za dobę, a choćby kroplówka lub zastrzyk podraża go o kilkadziesiąt złotych. Taki luksus niektóre rodziny potrafią fundować bliskim nawet przez kilka miesięcy, oczywiście na koszt podatnika.

– Odmawiają opieki nad członkiem rodziny, który jest już wprawdzie zdrowy, ale na tyle dementywny (w stanie otępienia – red.), że nie możemy odpowiedzialnie wypisać go do domu, w którym zostanie sam z kuchenką gazową i bez choćby deklaracji pomocy, bo równałoby się to narażeniu zdrowia i życia. Zostawiamy więc takiego pacjenta na oddziale chorób wewnętrznych, próbując pertraktować z rodziną – opowiada dyr. Gałczyńska-Zych. Kiedy wiadomo już, że bliscy dziadka nie zabiorą, pada propozycja umieszczenia w zakładzie opiekuńczo-leczniczym (ZOL), który za 70 proc. emerytury zapewnia pacjentowi dach nad głową, wyżywienie i opiekę pielęgniarską, czyli – wydawałoby się – rozwiązanie optymalne. – Otóż nie! Większość rodzin za nic nie zgodzi się na ZOL, bo przecież nie wypada. Nie będą się matką zajmować, ale nie pozwolą, by sąsiedzi opowiadali, że oddali ją do przytułku – tłumaczy dyrektorka.

Czasem pacjent jest na tyle świadomy, że sam podpisuje wniosek o umieszczenie w ZOL. W wielu wypadkach trzeba jednak robić to za pośrednictwem sądu, co trwa nawet kilka miesięcy. – Nie ma drugiego systemu ochrony zdrowia, który stać by było na tak drogą opiekę nad osobami zdrowymi, acz niesamodzielnymi. Kraje zachodnie rozwiązały ten problem, tworząc dla takich pacjentów specjalne ośrodki. Polska nadal ich nie dostrzega. W szpitalu mam aktualnie kilku takich rezydentów. Niektórzy czekają od poprzednich świąt – mówi Dorota Gałczyńska-Zych.

Przecież sobie radzi

Mateusz, jak każdy młody lekarz, wciąż nie może pojąć, jak można zbiec z SOR-u, zostawiając odwodnioną matkę na pastwę systemu. Kiedy miła pani w futrze nie odbiera od niego telefonu, myśli o przypadkach z drugiego bieguna, kiedy babcię ze zwichniętym barkiem na SOR wiozło pięć osób, jedna pomagał jej się rozbierać, druga głaskał po ręce, a trzecia nosiła herbatę z automatu. I nie mieściło mu się w głowie, że można nie rozumieć, że człowiekowi potrzebna jest choćby świadomość, że jest przy nim ktoś bliski.

Trudno to zrozumieć także Katarzynie Kapsiak-Pateckiej, rezydentce psychiatrii i członkini zarządu Sekcji Kształcenia Specjalizacyjnego Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Przez dwa lata na oddziale psychogeriatrii napatrzyła się na babcie, które do szpitala przywiózł sąsiad, bo wzywały pomocy, albo dziadków, którzy przez kilka godzin bez kurtki spacerowali w nocy na mrozie, bo – co typowe w początkach demencji – odwrócił im się rytm dobowy i zapomnieli, że jest zima. I narozmawiała z rodzinami, które odmawiały przyjazdu po dziadka, „bo on przecież sobie radzi". Nie zliczy dziś tzw. przyjęć społecznych, czyli nieuzasadnionych wskazaniami lekarskimi, ale brakiem opieki poza szpitalem.

– My nie możemy wystawić pacjenta w podeszłym wieku za drzwi izby przyjęć i powiedzieć: „Radź sobie sam". Zaburzenia świadomości zawsze stanowią zagrożenie życia. Tyle że z pomocą rodziny taki pacjent byłby w stanie prawidłowo funkcjonować w domu – tłumaczy psychiatra, która „społecznych rezydentów" poznała o wiele lepiej niż koledzy z SOR-u czy z interny. Oddziały psychiatryczne tradycyjnie bowiem trzymają pacjentów dłużej, ale też często stają się ośrodkiem transferowym do ZOL-u albo domu pomocy społecznej (DPS).

Kapsiak-Patecka nie rozumie, dlaczego zajętym rodzinom tak trudno sprzedać albo wynająć opuszczony przez babcię dom i zapewnić jej godziwe warunki w domu opieki. A przede wszystkim, dlaczego nie czują odpowiedzialności za swojego seniora. – Przecież nikt nie ma wątpliwości, że dziecku, czyli człowiekowi u progu życia, należy zapewnić wyżywienie i ciągłą opiekę. Dlaczego więc tak łatwo odmawia się tego osobom starszym i schorowanym, które stają się niesamodzielne i również wymagają stałej opieki? – pyta lekarka.

Członkowie Okręgowej Izby Lekarskiej (OIL) w Warszawie postanowili walczyć z podrzucaniem do szpitali babek świątecznych. W grudniu na wszystkich SOR-ach szpitali Warszawy i Mazowsza zawisły plakaty, na których obraz roześmianych seniorów przy choince zderzony jest z fotografią samotnego starszego człowieka na korytarzu szpitalnym. Hasła: „Szpital to nie przechowalnia! Święta powinno się spędzać w domu, z rodziną!" i „Nie zostawiaj bliskich na święta w szpitalu", mają dać do myślenia rodzinom i opiekunom, a może ich zawstydzić. Dyr. Gałczyńska-Zych cieszy się, że plakaty zawisły u niej na SOR-ze, bo „przechowalniami" stają się na święta właśnie duże szpitale miejskie, a więc bardziej anonimowe.

– Na prowincji nadal silne jest przywiązanie do rodziny i poczucie, że święta należy spędzać razem. Tamtejsi robią więc wszystko, by na święta zabrać babcię do domu, a jeśli się nie uda, przyjeżdżają z opłatkiem na oddział. Na znieczulicę pozwalają duże miasta – mówi. Ojciec czy dziadek miejski, w przeciwieństwie do wiejskiego, nie ma oczekiwań. Rozumie, że młodzi pracują, a on nie jest taki ważny. Chowa się więc w sobie, czekając, aż młodzi wrócą z sylwestra w Zakopanem. I ma szczęście, jeśli decydują się go przyjąć do domu. ©?

—Karolina Kowalska

Wtorek 18 grudnia. Na liczniku szpitalnego oddziału ratunkowego, czyli SOR-u, szpitala klinicznego na północy Polski są już cztery babcie i jeden dziadek, w tym tylko dwoje przyjętych na oddział. Niezły wynik, jeśli liczyć determinację i przygotowanie przeciwnika, w tym przypadku rodzin, które zrobią wiele, by na święta oddać staruszka do szpitala. Do Wigilii drużynie SOR-u statystycznie przyjdzie się bronić jeszcze dziesięć razy, przy czym bliżej świąt rodziny przestaną bawić się w subtelności, a szef dyżuru na internie – przebierać w słowach.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów